piątek, 12 grudnia 2014

Unikalne rozstrzygnięcie ziemskich spraw i przepoczwarzenie się ludzkości.


  Generalnie, na koncercie, z wyjątkiem wokalistki oraz dziewczyny znajomego, kobiety miały grube nogi. A fe!, krzyknie ktoś, patrząc na mnie z niesmakiem. A i owszem, zwracam uwagę na takie rzeczy, ale nie w sensie, że co to nie ja, raczej idzie o to, że sam jestem chudzielcem. No i na usprawiedliwienie dodam, cała uwaga publiki była zogniskowana na supportującej wokalistce właśnie. Support nie często przyciąga uwagę, zwłaszcza na koncertach zespołów, które same ledwo co przestały parać się tym procederem. Aż pojawiło się poczucie winy, że nie znałem wokalistki wcześniej. Ale nie czas na rozczulanie, support kończył. Czy myślę coś źle? Nie pora na to. Wchodzę na scenę za 3...2...1... bach!.

piątek, 21 listopada 2014


...już ekscytująca jest, sama w sobie, ta sypiąca się kamienica. Hulający pod sufitem wiatr, przewiewa przez dziury w ścianie, brzmi naprawdę wspaniale. W przedpokoju straszy, to wiem tak dobrze jak 2 i 2 jest 4. Zresztą, nawet nie sam to wymyśliłem. Każdy kto przychodzi, najpierw zwraca uwagę na klapę w suficie oraz na dobywające się stamtąd szmero-trzaski. Teraz jeszcze jest śmiesznie, ale to drapanie potrafi obudzić o 3:00 nocą. Jeżeli czasem żarty się kończą, to właśnie w takich momentach. Jedyne okno, jak otwór strzelniczy, zerka na nas złowrogo. Najśmieszniejsze - granica między kuchnią a łazienką jest umowna. Wysilamy wyobraźnię. Lokatorzy z nas pierwszoklaśni, czasem tylko można zgarnąć przypadkowy wycisk, jak Kamil przy drzwiach młóci pięściami, trenując spuszczanie hipotetycznego wpierdolu. Lepiej pukać dwa razy. Czasem też, da się coś więcej zobaczyć, niżby miało się ochotę przed posiłkiem. Najlepsze, że jest nas razem trójka i pół. I to prawda. Na szczęście darzymy się szacunkiem. Raczej chłodnym. Jest nam wesoło, ale nie wiadomo jeszcze, czy wpuścimy księdza na kolędzie. Może jakiś obrządek pomógłby na klapę w suficie.  

20:30 
 Sprawdzam, czy trutka na szczury okaże się skuteczna przeciw zjawiskom paranormalnym. 

 23:35
Na razie, trutka zadziałała tylko na współlokatora. Nie czuję się winny. 
 
 Historia wyszukiwania. 2014-11-22: jak pozbyć się ciała - Szukaj w Google; po jakim czasie zwłoki same wsiąkną w podłogę - Szukaj w Google; upychanie zwłok w schowku pod sufitem - problem rozwiązany - zapytaj.com

 Historia wyszukiwania. 2014-11-30: Makabra na Głogowskiej: "myślał, że to cukierki" - Fakt.pl;
 

piątek, 10 października 2014

Sobowtór / Wróg (2013)




  Jak to jest spotkać swoje alter ego? Doskonale się dopełniacie, przy czym Ty masz wszystkie wady a Ty#2 wszystkie zalety. Po konfrontacji metaforycznej przyjdzie czas na fizyczną - walkę stoczą dwie sprzeczne natury. Można dostać szału, bo nie wiadomo kto jest kto i łatwo stracić wszelką kontrolę.

  Sobowtór ugrzązł w iście kafkowskich kazamatach wydziału nie-wiadomo-czego. Dławiąc się w oparach rzeczywistości surrealnej, daremnie stawia czoła osaczającej go instytucji. Po pracy, w domu - wielopiętrowym molochu o wijących się korytarzach - trudno znaleźć ukojenie. Zwłaszcza, że słońce nigdy nie wschodzi. We Wrogu, tylko pozornie więcej przestrzeni. W rzeczywistości, całe miasto miasto jest duszącym labiryntem, misternie utkaną siecią wikłającą bohaterów. Czy w takich okolicznościach, walka o suwerenność własnego "ja", jest w ogóle możliwa?

  Do tego zawsze jest jakaś Ona. Wiecznie z jakichś względów niezaspokojona, nieuchwytna, mimo wszystko - obca.

  Muszę też napomknąć o drenującej umysł muzyce, czy o posępnej złoto-czarnej palecie barw. Dzięki nim, beznadziejność losu bohaterów z łatwością udziela się widzom - niepokój i zagubienie. 

  Co najciekawsze. Rocznikowo mija 100 lat od premiery Studenta z Pragi (1913), którego fabuła bardzo przywodzi na myśl wiekowych następców. Opis z filmwebu: "Czarownik proponuje Balduinowi zawarcie szatańskiego paktu, na mocy którego w zamian za pieniądze i zaszczyty wejdzie w posiadanie lustrzanego odbicia młodzieńca. Miłość do pięknej hrabianki sprawia, że ubogi student bez zastanowienia przystaje na ten niezwykły układ. [...] Student staje przed widmem pojedynku. Na prośbę hrabiego gotów jest zrezygnować z gratyfikacji, jednak wówczas w drogę wchodzi mu jego sobowtór". Warto rzucić okiem, film jest oczywiście dostępny na youtube.

środa, 8 października 2014

"Jeśli Douglas jest w domu, to musiał tam wejść przez jakiś otwór, chyba, że urodził się w środku i nigdy nie wyszedł", "Stereoskopowe widzenie jest jak miłość: jeśli nie jesteś pewien, nie jesteś zakochany" Steven Pinker, Jak działa umysł? Książka i Wiedza, WaWa 2002

wtorek, 30 września 2014

Kongres / Przez ciemne zwierciadło


  Wszystkim tutejszym notkom zdaje się udzielać pomroczność ich autora. Cierpi na tym blog, obarczony niekonsekwencją i nonsensem. Nim jeszcze nam obu zabełta w głowach ta schizofreniczna idea, warto nadać temu jakiś  kontekst, bo łatwiej cierpieć gdy towarzyszy nam jakieś "My". Innymi słowy, jest bardzo późno i bardzo powoli kombinuję, ale - bez zagłębiania - przyjrzyjmy się dwóm zagadnieniom.

a) czy i czym jest rzeczywistość
b) czy i czym jestem

  W platońskiej jaskini zadajmy sobie pytania z zakresu kartezjańskiej fenomenologii, zagryzając kanapką z LSD. Czy te filmy istnieją nadal, gdy przestanę na nie patrzeć?

  Rozmaite powiązane z tymi zagwozdkami niepokoje, trapiące filozofów od tysiącleci, wysłowili P. Dick i S. Lem. Cóż za wspaniały duet. Genialne umysły dzielone kurtyną, oceanem i wzajemnym powątpiewaniem we wzajemne istnienie (przepraszam, że na potrzeby notki czynię z Lema nie racjonalistę, wiadomo kto-kogo). Leciwa proza doczekała się ekranizacji. Dlaczego? Ponieważ, to, co dzieścia lat temu wydawało się odległą fantazją, dziś jest tuż za progiem.  

  Rzeczywistość percypowana na podstawie docierających nas danych zmysłowych może być, i jest bez dwóch zdań, jedynie ułudą, naprędce skleconą projekcją, którą łatwo nagiąć i zmanipulować. Kto może w przyszłości maczać w tym palce i jaki ma w tym cel? Zuckerbergowska meta-rzeczywistość dopiero raczkuje, ale jeszcze nie raz nas zaskoczy.

  Zaprezentowane tu dwa świetne połączenia filmów aktorskich i animacji, doprawione są sporą dawką surrealistycznego odlotu, oprócz tego pozostawią widza z niejednym pytaniem i wątpliwością, a jeżeli nie, to przynajmniej będą silnym estetycznym doznaniem. Teraz sobie przypomniałem, że o Kongresie napisałem nieco obszerniejszą notkę na tamtym blogu. Spokojnie, to niczego nie zmienia. 



wtorek, 23 września 2014

Droga / Ludzkie Dzieci / Hell i I am Alive


  


   Kilka razy słyszałem pytanie-klin, jakiż to wpływ może mieć człowiek na wielką planetę, która od miliardów lat żyła sobie bez nas i znosiła wiele gorsze klęski? Tylko, do kroćset, tu nie chodzi o to jakim zagrożeniem jesteśmy dla PLANETY. Jasne, dopóki nie przesadzimy w eksperymentach na kontrolę reakcji jądrowych, spoistości planety raczej nie zagrozimy. Rozchodzi się o to, jakie zagrożenie stanowimy, dla siebie samych. Kto wie, jak cienka jest granica, po za którą czeka  wyludnienie Planety, całego Układu Słonecznego, a może nawet całej GALAKTYKI? Jak dotąd jesteśmy przecież jedynym, potwierdzonym naukowo i na pewno, śladem życia we Wszechświecie.

  Po ludziach może i nie ma co płakać, ale jeże, ale wiewiórki... szkoda skubańców. No i inwestycja w wieże lęgowe dla jaskółek jak krew w piach...

  Sami sobie grozimy - nanotechnologia, AI, wojna nuklearna, atak biologiczny czy inne "uups!" facetów w białych fartuchach... Cóż, to byłby nasz ostateczny koniec, ale może do tego nie dojdzie. Nie zdąży. Wcześniej przetrzebi nas globalne ocieplenie.


  Wszystkie te filmy powstały nakładem psich pieniędzy, ale prawdopodobnie najrzetelniej wprowadzają nas w to, co czeka tuż za progiem. I mówię to z ciężkim sercem, pod wpływem parszywego - niemal jesiennego - nastroju. 

   "Droga", to najdojrzalsza propozycja w tym zestawie, warto nadmienić - na podstawie mocnej powieści - wiernie ekranizuje posępność i całkowitą beznadzieję sytuacji strzępu ludzkości, egzystującej na ostatnich oparach cywilizacji. Książka i film przenikają się w mojej głowie tak bardzo, że na wszelki wypadek polecam to i to. Jak daleko posunąć się może człowiek ratując skórę własną i najbliższej osoby?

"Ludzkie dzieci" ukazują tąpnięcie, jakiego doznała cywilizacja - szarpana konfliktami etnicznymi, rozwarstwieniem społecznym i wykorzystaniem zasobów. Podobnie jak w "zielonej pożywce", oglądamy splądrowane, przeludnione dzielnice i faszyzującą policję próbującej zaprowadzić jakotaki porządek. Chociaż twórcy mogli nieco lepiej przemyśleć założenia scenariusza, to film zdołał już, tak mi się zdaje, osiągnąć kultowość. Scena w której zajadle walczące strony na chwile przychodzą do rozsądku - magiczna chwila, w której oczy pełne są nadziei, dłonie zaciśnięte na broni odmawiają posłuszeństwa - wywołuje ciarki na plecach.

 "Hell", o spalonej słońcem Ziemi, nakręcony nie dość, że przez Niemców, to jeszcze amatorów, nic to jednak - ich dzieło broniłoby się nawet jako dzieło profesjonalistów z Hollywood - rzecz jasna, komplement. Historia o tym, jak to człowiek człowiekowi wilkiem, zwłaszcza w dobie apokalipsy. Grupa ocalałych liczy na bezinteresowną pomoc. Szybko okazuje się, że bezinteresownie można co najwyżej zostać zaproszonym na kolację. Domyślacie się, w jakim charakterze. 




  I Am Alive, gościnnie występująca na blogu gra, robi przede wszystkim wrażenie klimatem. To hm... platformówka z elementami walki i eksploracji, w postapokaliptycznym świecie. Dosłownie, Prince of Persia z apokalipsą w tle. Sednem gry jest nieustająca konieczność kontroli zdrowia i wytrzymałości, którą nadszarpuje forsowny bieg czy wspinaczka (leków i pożywienia zawsze jest mało) oraz odpowiadanie na agresję ze strony wszelkiego ludzkiego plugastwa które prosperuje przy okazji apokalipsy - trzeba ich straszyć pogróżkami i pistoletem do którego na ogół próżno szukać amunicji (bo jeden góra dwa pociski w magazynku to rzadkość) ewentualnie wdając się w walkę wręcz - która w przypadku więcej niż jednego przeciwnika - zwykle kończy się klęską. Po za tym, pomagamy wszystkim bezbronnym - ktoś ma atak astmy, kogo innego terroryzują bandyci, dziecko zgubiło matkę etc.. Gra ma kilka wad i niedopracowanych pomysłów, przyznaję uczciwie. Jednak namacalnie odpychający świat przedstawiony, budzi trwożne uznanie. Po za tym, gry jest na 5-6 godzin, więc nie można mówić o straconym czasie.







niedziela, 31 sierpnia 2014

5 centymetrów na sekundę / Ziemia kiedyś nam obiecana



  Wizualnie zachwycające. Celebruje zwykłe zajścia i przedmioty, nadaje im głębi, zmienia w akt kontemplacji. Fabuła zdaje się być całkowicie podporządkowana cudowanie narysowanym, leniwie płynącym obłokom na tle czystego nieba. Jak to jest piękne animowane!

  To opowieści i miłości, opatrzone charakterystyczną narracją w formie retrospekcji oraz, jak to we wspominkach,, z zaburzoną chronologią, więc trzeba się skupić bo postać może wyjść na spacer jako nastolatek lekkoduch a wrócić jako obarczony bagażem doświadczeń pan dorosły.

  "Ziemia kiedyś nam obiecana" powinna była spodobać mi się bardziej, wszakże tłem opowieści jest historia alternatywna, ze światami równoległymi włącznie, ale wątek miłosny rozcieńcza je do granic przyzwoitości.  Oczywiście fantastyczny anturaż jest na 100% metaforą uczuć bohaterów, ale w tym wypadku, naprawdę nie chciało mi się nad tym dumać. Dlatego "5 centymetrów na sekundę" nieobarczone naukowo-medycznym ględzeniem, pozwala chłonąć obrazy i wzruszać się szczerym uczuciem bez natarczywie napływających pytań "czy aby na pewno?"- odnośnie logiki niektórych zajść w warstwie science-fiction.

  Na takie produkcje trzeba mieć specyficzne nastawienie i nastrój, ale każdy kiedyś taki ma. Oczywiście mówię to z perspektywy ludzi nieposiadających serca wykutego z kamienia. Mi oczywiście serce zabiło mocniej, na widok startu rakiety kosmicznej. Niestety jestem dziwakiem i trudno.

niedziela, 13 lipca 2014

Ewolucja Planety Małp


  O blockbusterach miałem nie pisać, bo to nie wypada, ale wystarczy rzucić okiem na ten genialny plakat i od razu każdy pojmie szlachetne pobudki jakie mną kierowały.

  Zwykle każdy pierwszoligowy tytuł ma jakieś nieszablonowe plakaty, przykuwające uwagę, rodzące refleksję i pobudzające ciekawość. Zazwyczaj widziane tylko oczami fanów, bo miasta i kina obklejone są zupełnie standardowymi wariantami, podczas gdy perełki są dostępne "dla ciekawskich" w odmętach materiałów promocyjnych w necie. A tu coś takiego... cały Poznań obwieszony różnego formatu plakatami małpy dosiadającej konia. Majstersztyk. Od razu widać, że autorzy nie w ciemię bici, łeb mieli na swoim miejscu. I co niesłychane - sam film dorównał plakatowi, doprawdy, wizyty w multipleksie nie przyzwyczaiły mnie do takiej satysfakcji. Niegłupie, z przesłaniem dla swoich czasów z małpami które nominowałbym do Oscara.

  Ewolucja nie tylko dorównuje Genezie, więcej - EWOLUUJE - sprawia, że czekam na 2016, który przyniesie finał trylogii, bardzo niecierpliwie.

  Całe to zamieszanie z małpami nakłoniło mnie do odświeżenia oryginału z 1968. Zdecydowanie warto, choćby dla załapania klimatu przed nową trylogią. Na ich tle bardzo niezręcznie kuli się w kącie reamake Burtona, o którym dziś, chyba słusznie, już nikt nie pamięta.






  Na joemnster filmik "W Korei Pół. już znają wynik mundialu", na filmiku prezenterka koreańskich wiadomości opowiada rzekomo o spektakularnym zwycięstwie rodaków etc.

komentarze: 

Naewt TVN takiej manipulacji nie potrafi zrobić.

TVN działa wg takiego samego schematu ;)

i wisienka: 

"I dlatego nie polecam oglądania TV która pierze wasze mózgi i mydli oczy kontrolowanymi wiadomościami coś tam powie a wy wierzycie w jej każde usłyszane słowo...."

   Typowe janusze przejrzeli system, myślą całkiem samodzielnie a cały filmik okazał się blagą, pic-na-wodę-fotomontaż. Kto tu u licha wierzy w każde usłyszane słowo? E. Kiedyś to nawet bym uwierzył, że ludzie gadają takie pierdoły dla żartu. 

środa, 9 lipca 2014

Under the skin / Machine



2013 to był całkiem niezły rok dla sci-fi.

(O Her i UC już była mowa, na dwa inne przyjdzie czas. Póki co - Under The Skin i Machine)

Jaki motyw oba filmy ściśle łączy, staje się jasne w zasadzie od początku, nie ma co się rozwodzić na ten temat. 

Należy jednak postawić sprawę jasno. Różnice między tymi filmami są kolosalne. Borys Strugacki napisał, ja to kulawo powtórzę, że jajko to jajko, niezmienne, jak się uprzeć to co najwyżej można znieść takie samo, gdyby - jak pisał - zrobić z jajka jajecznicę czy wbić do szklanki, to już nie to samo jajko a zupełnie inny gatunek. Tak jest tutaj, jajko to sci-fi, z tym, że pierwsze to jajecznica - (za filmwebem) bełkot stworzonym dla pseudointelektualistów, by mieli się czym jarać i zarzucać innym "niezrozumienie", drugie zaś ugotowane na miękko - kino akcji, wiernie wskrzeszające cyberpunkowego ducha lat '80... 

Dwie godziny spędzone ze Scarlett Johansson są prawdziwą (audio)wizualną, hipnotyczną ucztą. Po olśniewającym Her, tym razem miała okazję zagrać całym ciałem, dość odważnie, należy nadmienić. Niestety, film uczy, że należy wracać szybko do domu i nie ufać nikomu, bo nawet Scarlett Johansson może nie być tą, za którą się podaje.

Machine też ma swoją moc hipnotyzowania, chociaż nie opierajcie się wrażeniu, że wymieniona tu nieco na doczepkę,  tak czy siak, klimat przesącza się przez ekran i kapie na podłogę, zewsząd dobiegają echa kultowych SF.  Daje radę.

No i co, no i tyle, mało, cóż poradzić. Polecam Under the skin. Oczywiście jeśli, tak jak ja, jarasz się pseudointelektualnym bełkotem. 

wtorek, 8 lipca 2014

Robot & Frank / I'm Here feat. Puzzlehead


No proszę. Jak miło. 

Dwa filmy, celem ucieszenia serca i duszy, bo takie właśnie są sympatyczne. Bo czego innego spodziewać się po filmach o robotach w kształtach których pięciolatek lepiej by nie wymyślił. 

Czaru niech doda fakt, że I'm Here ma tego samego ojca co Her. Aha, i trwa raptem pół godzinki. Przyjemna muzyka dopełnia rozkoszy.

Robot & Frank, lekki film, że można się uśmiechnąć, nie obciążając przy tym wątroby ani innych ważnych organów. Nawet nie tylko uśmiechnąć, ale i wzruszyć. Rzecz o siwiejącym staruszku który od troskliwego syna otrzymał Robota (gosposia, stróż i rehabilitant w jednym). Taki substytut domu starców. Stetryczałego i, mówiąc oględnie, sceptycznego staruszka oraz tępawego robocika połączy przyjacielska więź. Mimo, że oboje woleli tego uniknąć. Chociaż film miał sporo ambicji, należy o nich nie myśleć, bo bez tego obciążenia bardziej mu do twarzy. Komedia kryminalna.


Jeżeli jednak uśmiech i optymizm są poniżej czyjejś godności, przy jednoczesnej uporczywej, nie znajdującej ujścia chęci na roboty, polecam Puzzlehead. Spokojnie, przez cały film nikt się nie uśmiechnie. Zupełnie inny kaliber, chociaż schemat zdawałby się podobny. Perałka w obskurnym świecie ponurych dystopii.


Sleep Dealer / Trzy Dni


Nie czuję się na siłach... żeby choćby kilka lichych słów o moich ulubionych filmach sci-fi... no napisz, mówię sobie, miej z głowy i cześć. Nic z tego, wciąż hasam po jakichś antypodach, a mówię to z informacją wprost zza kulis, że następny w kolejce już opisany Robot & Frank / I'm Here. 
Dziś już zupełnie z Końca Świata. Meksyk i Hiszpania. Oba wyświetlane w ramach festiwalu Berlinale, automatycznie powinno sugerować, że to nie jakieś tam sobie zwykłe sci-fi dla nerdów. Bo takie na czcigodny festiwal wstępu, dziękować Bogu, nie mają. Znaczy to dobitnie, że będzie silnie zaznaczony wątek obyczajowy, polityczny i etniczny. Cóż. Tak właśnie jest.

Sleep Dealer wywrzaskuje jednym tchem problem biedy, inflacji, emigracji, korporacji, wyzysku, inwigilacji, hakerstwa, kreowania rzeczywistości przez media i w końcu - interwencjonizmu USA i okrucieństw dokonujących się pod płaszczykiem niesionej demokracji. Do tego osobisty dramat głównego bohatera i rozwój uczucia między nim a niespełnioną poetką. Równolegle do niego, swą historię przeżywa pilot bombowca, a jakże, targany wyrzutami sumienia. Całość wieńczy Happy End uczczony feerią wybuchów. Wiele jak na jeden seans, nieprawdaż? Dlatego przykro się robi, że jedyne co udało się twórcom udowodnić, to pewien smutny fakt - do zrobienia ambitnego filmu sci-fi nie wystarczy tylko brak pieniędzy i dobre chęci.
O rany, czasem twórcy nie mając funduszy, potrafią wyczarować taką wizualną ucztę, że patrzy się w osłupieniu i z podziwem. Jednak gdy się tej magii nie opanuje - odpuść! - efekt będzie przerażająco zły. Jest tyle świetnego sci-fi bez choćby skraweczka efektów i wychodzi to z korzyścią dla treści. A wybuchy i roboty, zwłaszcza te zrobione w paincie, ogląda się z zażenowaniem. No, ale to najmniej ważne, nieudolna animacja komputerowa to tylko taki niuans. Fatalny jest ograny do granic możliwości scenariusz z niesłychanie tandetnym, pęczniejącym od absurdów, sztafażem sci-fi. 
Dość.

Co innego 3Dias, ten coś w sobie ma, bez dwóch zdań. Mógłbym o nim powiedzieć w ramach Melancholii i Drugiej Ziemi. Podobny motyw zagrożenia, tym razem ze strony pędzącej ku nam, a jakże!, niepowstrzymanej asteroidy. Ludzie generalnie szaleją, bo wiadomo już, koniec nieuchronny i rychły. Główny bohater - najbardziej posępny gość jakiego kojarzę - korzystając z niedoinformowania małych siostrzeńców, w kwestii groźby zagłady, zabiera ich na wieś. Tam będzie dziatwę chronić przed wieścią o zbliżającej się katastrofie, Byle w spokoju i pokoju. Jest bardzo psychologicznie i obyczajowo. Do momentu w którym okazuje się, że nawet w takich okolicznościach... że taka Asteroida to nic, w porównaniu do tego, do czego zdolny jest człowiek.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Cosmopolis / Altas Zbuntowany


Gdybym mógł wymazać z pamięci jeden jedyny film, bez wahania wybrałbym Cosmopolis. Jak wspaniale byłoby, móc cieszyć się oglądaniem go po raz pierwszy, jeszcze raz. 

Dzieło Cronenberga, reklamowane jako Pierwszy Film o Nowym Tysiącleciu, doczekało się miażdżącej krytyki i bodaj najbardziej niesłusznie zaniżonej średniej na filmweb. 

Miastem wstrząsają rewolucyjne zamieszki a zblazowany miliarder poleca szoferowi zabrać się do fryzjera po drugiej stronie miasta. Miliarder ma dwadzieścia kilka lat, widział już wszystko i zdążyło mu już to "wszystko" zbrzydnąć. Fabuła jest tu rozmyta, bohaterowie głoszą długie tyrady i rozbudowane monologi, wydarzenia dzieją się nieumotywowanie i po za wszelką kontrolą.

Konstrukcję filmu mógłbym porównać, mając na myśli również potężny wymiar metaforyczny obu filmów, do Czasu Apokalipsy. Zamiast dżungli jest metropolia, zamiast łódki - limuzyna. Idąc dalej śladem analogii, za kapitana Willarda w łódce, dostajemy młodego miliardera w limuzynie. Obsadzenie tej postaci Pattinsonem potęguje wszystko, co autor chciał za jej pomocą przekazać. Strzał w dziesiątkę. Odpowiedź na pytanie któż taki czeka, w tej mojej obrazoburczej porównywance, u kresu podróży na Pattinsona zamiast Pułkownika Kurtza, zostawię dla siebie. Nie będę psuć zabawy.  

Inną ciekawą rozprawą z jarzmem i mechanizmami kapitalizmu jest Atlas Zbuntowany. W nieco zarchaizowanej (wszak to ekranizacja powieści z lat '60) przyszłości 2016 roku, ludzkość dotknięta potężnym kryzysem gospodarczym, oprócz postępującej nędzy i bezrobocia, zmagać się musi ze skorumpowaną i niekompetentną władzą, nieuczciwymi monopolistami oraz z hamującym rozwój środowiskiem naukowym będącym pod naciskiem bezpieki. Uczciwi budowniczowie lepszego jutra mają związane ręce. Na domiar wszystkiego, tajemnicza organizacja, werbująca najwybitniejszych przedstawicieli różnych dziedzin, pozostawia ten świat, planując tworzyć nową Utopię - genialne jednostki nieobarczone żadnymi hamulcami zgotują nam raj na ziemi, a może prawdziwe piekło? Tak czy siak mają do tego naturalne prawo - są w końcu genialni. Prawda? 

sobota, 5 lipca 2014

Her / Antiviral


  Fantastyka jaką lubimy. Nawet nie w przyszłości, bo to być może już, albo tuż za progiem. Fantastyka oglądana oczami głównego bohatera szaraka, bez wglądu w skalę makro, pozostaje ona co najwyżej za oknem, na ekranie tv w domu bohatera... no i oczywiście w niezawodnym domyśle widza. Świat jaki znamy, ale pod wpływem jakiegoś nowego zjawiska, wynalazku czy nowej mody, rzucających wyzwanie współczesnemu humanizmowi.

  O Her, raczej wszyscy słyszeli - nie trzeba sobie przedstawiać, wspaniały film, utopia spełniona. Jeden z nielicznych przedstawicieli gatunku folgujący optymistyczną wizję jutra.

  Antiviral, autorstwa Cronenberga-juniora, dodaje nieco mniej otuchy. Sądziło się, kiedyś, że w wieku XXI człowiek bez wątpienia sięgnie gwiazd. Owszem, ale coś poszło nie tak. Pospolity zjadacz chleba śledzi gwiazdy w internecie i tv. Celebryci otoczeni kuriozalnym kultem, bożyszcze piszczących nastolatek, znamy to dobrze. Coraz głupsze talk i reality show nie zwiastują poprawy. Będzie jeszcze gorzej. Strachem napawały mnie wieści o cenach jakie osiągają na aukcjach odpadki różnych znanych osobistości. Niedługo najwierniejsze fanki będą w stanie opłacić dobrowolne poddanie chorobie zakaźnej, którą wcześniej zaraził się ich idol... I tu zaczyna się Antiviral.

   Her jest słodkim melodramatem. Antiviral zaś - na drugą nóżkę - obrzydliwym aktem masochizmu, ot, filmem grozy. Skrajne to zestawienie, ale cóż poradzić, skoro wspólnie opowiadają o tym, jak to człowiek potrafi na różne sposoby wypełnić pustkę samotności i poczucia braku celu. Oczywiście Her jest przede wszystkim melodramatem a Antiviral horrorem, ale komentarze społeczne są nienachalne i aktualne a taką właśnie fantastykę lubimy. 


piątek, 4 lipca 2014

Another Earth / Melancholia


Dwa bardzo podobne filmy. Oczywiście różnią się nieco okoliczności, ale tak czy siak, jeden zdaje się być alternatywną wersją drugiego (oba z 2011). Dwie bohaterki z  mniej więcej tą samą sprawą do świata. Motyw sci-fi sprowadzony do rangi symbolu, ot, pretekst do opowiedzenia o życiu i takich tam. Stąd nie dziwi zupełne zlekceważenie praw fizyki i choć to bolesne, trzeba z tym żyć i oglądać dalej. Cóż mogę powiedzieć. Egzystencjalny ból wylewa się z ekranu, rozdarciu bohaterek towarzyszy samo niebo, które dosłownie wali się na głowy. No, nie lubię tych filmów i tych kobiet, ale grzech nie wspomnieć o ich istnieniu. Warto spróbować, chociażby dla samej subtelności i wysmakowania wizualnego. No i wydaje mi się, że każdy z ich filozoficznej głębi zdrapie coś dla siebie.

Nie lubię, już mówiłem, ale coś w nich jest takiego, że ma się ciarki na plecach.

Dobranoc!

ASTRONAUT: Last Push / Last days on MARS




Cała nędza filmowej sci-fi polega na sztucznym ubarwianiu rzeczywistości. Podróż kosmiczna dostarcza, jak mniemam, wystarczająco wielu wyzwań, przygód i olśnień. - Nic to jednak! - mówi sobie producent - Czerwono-zielony wschód Jowisza i Słońca, wyzierającegy znad ostrej czerniejącej grani skał, na powierzchni lodowej Amaltei, widziany oczami kompetentnych astronautów... to perspektywa zbyt błaha i powszednia, potrzeba czegoś więcej!
  Lepiej po swojemu. Lepiej dać prztyczka w nos logice! Lepiej dodać do skryptu jakieś mackowate monstrum, jak w ER, albo, trzymajcie mnie!... zombiaki... jak na Ostatnim dniu na Marsie. Cała ta głupota jest widać zaraźliwa, bo nagminnie cierpią na nią kosmonauci, wysyłani w takie kosmiczne wojaże. Ma się wrażenie, że w kosmos wysyłani zostali ludzie, którzy błędnie pokierowani, zamiast do poradni zdrowia psychicznego, trafili właśnie do NASA. Cóż, zdarza się. Nad wyraz często, jak każe mi przypuszczać statystyka obejrzanych sci-fi, w jakichś 90 procentach.

W sukurs mej męce wyszli twórcy Astronauty, w którym główną treścią jest sama podróż (jakżeby inaczej - ostatnia), a najważniejszym wyzwaniem jest przetrwanie na warunkach kosmosu. Film ascetyczny i oszczędny w treść, ale można go oglądać bez bólu, w oczekiwaniu na mniej lub bardziej przewrotny finał z morałem. Kameralność jest tu, co prawda, pewną wadą. Jednak, wielkie nieba!, lepsze to niż zżymać się na głupotę kosmonautów z Hollywood i na ich głupie przygody.  

Krokiem w dobrą stronę była też Grawitacja. Mam nadzieję, że tendencja się utrzyma. W grawitacji było co prawda mnóstwo gwiazdorzenia (jak to w kosmosie), ale w końcu KOSMOS został należycie wyeksponowany... a nie, użyty wyłącznie jako tło dla, trzymajcie mnie, zombiaków...



Ps. Najlepszy kosmos to i tak Apollo13 (arcydzieła Kubricka nie liczę).
Ps2. Z tymi zombiakami to też tak nie do końca, film daje radę, bo miał potencjał.



Żeby ukazać tendencję plakatową, znaczy się smutny kosmonauta na tle niebieskiego i  pomarańczy, dodają poster filmu który jest tak zły, że więcej o nim ani słowa.

Monsters / Istota




Dziwne istoty i insze monstra.

Oba filmy zbierają wśród widowni oceny nad wyraz skrajne.


Siłą Monsters jest atmosfera. Budowana dzięki niekanonicznemu dla gatunku (czyt. mało wybuchów i drętwych one-linerów) przedstawieniu świata i bohaterów borykających się ze skutkami inwazji. Czy pojawienie się monstrów sprawi, że życie mieszkańców biedujących wiosek i miasteczek ameryki południowej stanie się w znaczącym stopniu gorsze czy lepsze, że ich zwyczajne troski stracą na znaczeniu? Czy pacyfistycznie nastawiony młody fotograf porzuci aparat i pokona über-herszta Obcych, w pojedynku na pięści? Czy jego towarzyszka, piękna urodą dziewczyny z sąsiedztwa, popisze się nagłą, z powietrza wziętą biegłością we władaniu bronią białą i palną? Nie, nie, nie! Nowe monstra nie straszniejsze od samego człowieka, wciąż zdolnego do każdej podłości, wpasują się obcy w krajobraz i zechcą jak człowiek - żyć. Wszystkiego dopełniają zgrabne wątki romantyczne (łącznie dwa:).

Inne środki zastosowano w Istocie, tutaj wszystko jest groteskowe i przerysowane. Film zrobiony bez nadęcia, bez zahamowań - na luzie. Nawet laboratoryjny kitel zrywa tu ze sztampą gdy odtwórca głównej roli Adrien "Pianista" Brody, naszywa nań pagony i naszywki rockowych kapel. Należy więc, jak ów kitel, odpuścić na półtorej godzinki powagę i można oglądać: Tytułowa Istota to efekt eksperymentu przeprowadzanego nieoficjalnie i w antraktach realizacji dużego projektu zleconego przez (upiornie złą i pozbawioną skrupułów) korporację - rozchodzi się o wyhodowanie czegoś na kształt żywych i reprodukujących się worów mięsa, które zastąpią zwyczajne bydło. Oficjalna wersja eksperymentu napotyka trudności a jej nieoficjalna wersja... wymyka się z pod kontroli. Oczywiście zabawy z genetyką w filmie sci-fi zawsze kończą się sporą aferą. Wszystkiego dopełnią zgrabne wątki romantyczne (łącznie dwa :). Film kontrowersyjny. Na tyle kontrowersyjny, że bardzo długo zwlekałem z seansem, którego później nie żałowałem w ogóle. 


Primer / Upstream Color




Nowość! 

Będę dodawał po dwa plakaty filmów sci-fi. Najbardziej chciałbym, żebyście dobrze pojęli moje intencje. Oto wyjaśnienie: cała inicjatywa polega na przedstawieniu plakatów, bardzo mi się podobają. W kwestii tekstu, postawię na skrajną prostotę i brak jakiejkolwiek ambicji, nic nowego. 
 Nie pytajcie więc dlaczego i jaki ma to sens, że w człowieku tkwi chęć. A chęci są na te mniej głośne niż należałoby oczekiwać.

Na pierwszy ogień Primer (2004) i Upstream Color (2013). 
Czemu te dwa razem?

    Za reżyserię, scenariusz, montaż, zdjęcia, muzykę, scenografię i odtwórstwo głównych ról odpowiada Shane Carruth. Już samo to budzi podziw. Tego jednak jeszcze mało, bo jego dzieła zaliczają się do wąskiego grona  najbardziej zamotanych a jednocześnie logicznych fabuł w sci-fi. Możecie sobie śmiało oglądać kilka razy, wciąż z poczuciem, że już prawie załapaliście. Prawie.

   Łączy i różni je wszystko. Ilość wzajemnych podobieństw równoważy tylko ilość różnic. Pierwszy, bryluje rzeczową kompetencją i fachowością, dosłownie i wprost wykłada fizykę. Drugi, popisuje się niebywałą ekwilibrystyką formalną: kadry, ujęcia, muzyka, scenografie, spokojnie można porzucić śledzenie treści i odnajdować satysfakcję w samej tylko formie (zwłaszcza mnie łatwo kupić głębią ostrości). 

   Primer bierze na tapetę podróże w czasie. To nie będą jednak te standardowe niefrasobliwe wycieczki rodem z blockbusterowej poetyki zabili go i uciekł. Rzecz potraktowano serio i efekty są tak samo paradoksalne jak w teorii.  

    Upstream - cytując filmweb - film który "nie ma jeszcze zarysu fabuły" i raczej długo tak pozostanie, na horyzoncie nie widać kompetentnych śmiałków gotowych rozwikłać zagadkę. Powiedzmy... rzecz o świadomości... próba odnalezienia człowieka w ssaku? Konieczny ponowny seans.

Prosto podsumowując, ascetyczny Primer jest prymusem w treści a wystawny Upstream w formie.

piątek, 13 czerwca 2014

Nic


  Jedno wielkie $#$#@# z tą sesją. Mówię to z przekonaniem i ulgą, bo leżało mi na sercu. Na pocieszenie, coś wspaniałego, na co się natknąłem w przyjaznej części internetu:

https://www.youtube.com/watch?v=SI3_AdA5ioU


  Może to i nazbyt lapidarnie, bo zwyczajowo notki są tu długie, ale naprawdę, wracając do tej sesji - mózg mam dziurawy jak sito, wszystko wiem przez kwadrans. Wszystkie daty, wszystkie wydarzenia mieszają się i zlewają w jedno. To daje się we znaki era techno. Bez internetu, q.e.d., jestem jak bez powietrza - zupełnie do niczego. No bo po co, mam cokolwiek zakuwać jak ostatni bęcwał, skoro w kieszeni mam całą wiedzę ludzkości. Nieco ułomnie rozłożoną, ale wystarczającą. Jak w opowiadaniach o pilocie Pirxsie. Doprawdy, Lem to geniusz.


https://www.youtube.com/watch?v=RyMSRRNHRos

   Hurry up! Lećcie do kina na Teorię Wszystkiego. Coś wspaniałego. Pozostaje obśmiać maluczkich, oceniających średnio 6.3. Ja tego nie powiem, bo kryję się za fałszywym poczuciem wstydu, ale na szczęście nie wszyscy tak, właśnie od tego mam takiego znajomego, żeby powiedział wprost - taka ocena plebsu gwarantuje niedocenione arcydzieło, jego konsumpcja powinna być świętym obowiązkiem każdego kinomana żyjącego z pełnym poszanowaniem X muzy. Jeżeli przyjąć, że wcale nie aż takie arcydzieło, to plebs staje się co najwyżej tłumem, więc nikt nie jest urażony. Do kina, psie krwie.

"trudno właściwie powiedzieć, o czym jest film Gilliama"

  Na Teutatesa! Naprawdę nie trzeba być żadnym myślicielem żeby pojąć o czym mowa. Owszem, nagromadzenie rzeczy może namieszać w głowie, ale do licha, gdy ruchem kieruje chorobliwie otyły żandarm na wózku, gdy mnisi nie mogą wezwać straży do płonącego kościoła, bo są objęci przysięgą milczenia, gdy najbliższym sąsiadem tego kościoła jest sex-shop, gdy akcja osadzona jest w techno-Londynie... wiadomo, że to nie będzie bajka z mchu i paproci tylko soczysty kawał neo-utopii w pythonowskim sosie. Jak można robić z zalety wadę?



  Dlatego teraz, chyba opowiem Wam kawał, na poprawę humorów, o pewnej Sowie i Wiewiórce z Vampire Hunter D:

  Głupia Wiewiórka zapieprza przez cale lato, jak szalona, zbiera ziarno i orzechy. Urabiała się po łokcie. Pewnego dnia, tuż przed zimą, wylazła jeszcze po coś z dziupli... a tu ją nagle Sowa - łaps - złapała w szpony i gdzieś niesie."O rzesz w mordę", mówi Wiewiórka, "Tyle dobrego jedzenia się zmarnuje"!

  Lubię historię, za jej wielką wymowność, ot co. Albo ta, tym razem na faktach. Powołana w 451 przed Chrystusem komisja decemwirów, na czas swej kadencji przejęła rządy w Rzymie. Mieli ustanowić nowe prawo, ale zasmakowali we władzy. Decemwirowie nie tylko nie zamierzali oddać władzy, ale co więcej, zaczęli terroryzować plebs, żądający ich dymisji. Wówczas nękany plebs po prostu spakował pindelki i wyszedł z miasta. Przerażeni decemwirowie od razu zrzekli się władzy. No tak, to chujowe, być władcą gdy nie ma kim pomiatać.

sobota, 31 maja 2014

Transcendencja 2014

Wspominkowy tekst w Fantastyce, pobudził do niejednej refleksji o niesłabnącym uroku cyberpunku.

  Akira, Ghost in the Shell, Tron, Kosiarz Umysłów, Hakerzy, RoboCop, Johny Mnemonic, Dziwne Dni i inne...

  ...do tej pory, sumą wszystkich cyberpunkowych doświadczeń jest kultowy i do dziś nieprzebrzmiały Matrix. Nakręcony z nerwem i rozmachem - trzymający za gardło traktat filozoficzny akcji - kto jeszcze tak potrafi? Podobnie jak ostatnio czyniła Transcendencja, bracia Wachowscy rezygnowali z ciskania akcji w przyszłość do neo-metropolii, bez cyberpunków i hologramów na ulicach. Akcja rozgrywa się na naszym podwórku, rzec można, na naszych oczach. To miłe i mądre, bo na stare produkcje z przerostem hologramów i laserów na metr taśmy filmowej patrzy się dziś z lekkim politowaniem. Mimo ich niewątpliwych nierdzewnych walorów profetycznych w warstwie... transcendentalnej.


  




  Pozwoliłem sobie na wiele, zestawiając Matrix i Transcendencję. Niepotrzebnie, przepraszam. Oczywiście oba mają całkiem różną siłę rażenia. Gdzie Rzym, gdzie Krym. Transcendencja kinowym kamieniem milowym niestety nie jest, pewnych rzeczy po prostu nie da się przeskoczyć, ale z pewnością zasłuży sobie na wzmiankę w zestawieniach filmowych cyberprzestrzeni. Natomiast ciekawe, że do roku 1999 wybrańcem i zbawcą cywilizacji, zwykle bywał człowiek. W XXI wieku, to odpowiedzialne brzemię przejmuje maszyna.

  Transcendencja korzysta z wypracowanego przez lata dorobku cyberpunku koncentrując się na modnych po raz znowu koncepcjach transhumanizmu i sztucznej inteligencji, bez szalonych innowacji w temacie, po prostu stara śpiewka w odświeżonej formie. Nawet poczciwy ruch rebeliancki reprezentujący <Naturę>, obecny w każdej tego typu historii, znalazł swoje - dość przewrotne - odzwierciedlenie. Wiadomo, że bez rebelianckiego podziemia, film tego typu nie ma prawa istnieć.

  Dzieło jest reżyserskim debiutem popełnionym przez nadwornego operatora filmów Nolana, żadne więc zdziwienie, że "ładne zdjęcia" to frazes który będzie notorycznie przewijał się w kontekście Transcendencji. Już od pierwszej sceny daje o sobie znać delikatna "inność", gdy możemy popatrzeć sobie na kapiące kropelki wody. To właśnie po stornie wizualnej większość atutów Transcendencji. Nie jest efekciarska - do licha - po prostu przyjemna dla oka.

  Cóż z tego, film i tak zebrał cięgi.  Do kin pognali: 

 
  1. - zwabieni plakatem fani Johnego Deppa,
  2. - gotowi na wszystko fani widowisk bijących rekordy box office,
  3. - wymagający widzowie nęceni tytułem obiecującym intelektualną podorywkę - SF z ambicjami (tak w teorii). 


  Każdy dostanie troszkę z tego, czego szukał, ale wszyscy będą równie rozczarowani.  

 1.- Depp nie zagra po raz kolejny postaci, którą wszyscy kochają. Odgrywa przekonująco rolę safandułowatego nudziarza, ze szczątkowym poczuciem humoru, do tego, przez połowę filmu jest jedynie głosem avatara z ekranu. 
 2.- Kuglarskie sztuczki speców od efektów specjalnych, owszem, występują, ale w bardzo minimalistycznej formie. 
  3.-  Rozważania o transcendencji są, racja, ale niezbyt odkrywcze czy raczej powielające to co kino już miało do powiedzenia w sprawie.

  Atutem miała być obsada, oprócz wspomnianego Johnego - same znakomitości, szkopuł w tym, że wszyscy są zaledwie "estetyczni". Cóż po obecności, powiedzmy,  Cilliana Murphy'ego? Mimo, że to istotna postać, rola ogranicza się do robienia dobrego wrażenia w lotniczych okularach. Kilkukrotnie wysłuchuje Morgana Wszechmogącego, hardo konkluduje czymś w stylu "okej, do roboty!" - zgarnia kurtkę z wieszaka i wychodzi. Morgan Wszechmogący co i rusz poklepuje kogoś po plecach czy to po ramieniu, "wszystko się ułoży", widz może w dramatycznych razach usłyszeć jego pokrzepiający głos z off-u. Chyba tylko Rebecca Hall pozwoliła uwierzyć w swoją postać. Niemniej, wszyscy w kółko robią to samo, film jest czytelny, ale w scenariuszu da się dostrzec tąpnięcie, albo jakby postaci brnęli w smole.

  Dziwną metodę obrali twórcy dla podbicia dramatyzmu. Kilka scen jest sztucznie napompowanych. Jeńcowi wystarczyłoby spętać ręce i przywiązać do krzesła, ale w Transcendencji trafi do wielkiej stalowej klatki przykuty łańcuchami. Próba przekopiowania świadomości Willa do komputera, nie odbywa się w gabinecie laboratorium. Akcja musiała się przenieść do opuszczonego obskurnego zezwłoku dawnej fabryki. Dlaczego więc, folgując konsekwencji, nie utrzymano tendencji wyolbrzymienia? Gdy obdarzony samoświadomością program wypuszczony do sieci, opanowuje wszelką elektronikę, do walki należy wyszykować broń w pełni analogową. Już cieszę się, że z garaży wytoczą się słusznie na zaś kiszone przez lata T-34, ale nie- ludzkość jest w stanie wystawić do walki o suwerenność jeno kilka moździerzy i kolubrynę z czasów wojen punickich. Nie powiem, nieco mi to chrzęściło w zębach.

  Jak widać, powody do kręcenia nosami są, im więcej złej woli, albo suchego wyliczania wpadek -  tym więcej kręcenia.

  Ostatecznie jeżąca włos na głowie klamra spinająca scenariusz z początku i końca, domagała się bardziej satysfakcjonującej historii, jednak całość ogląda się przyjemnie. 





  Dwóch znajomych już oceniło go na 3-10. U jednego uprzejmie protestowałem, ale usunął mój wpis, musiałem go usunąć ze znajomych, bo nie cierpię odrzucenia. Drugiego nie będę niepokoić, bo wiem od dawna, że jest filmowym sadystą, który nawet własną matkę oceniłby na 3, gdyby usłyszał, że wygłasza zbyt deklaratywne dialogi. Sam daję serdeczne 6 i proszę o kolejny film Wallego Pfistera, jest niemal pewne, że będzie zdecydowanie lepszy niż debiut. Obiecuję.
 
PS przeczytałem dziś w empiku recenzję Transcendencji w Fantastyce. Dali 2/6. Raz wielce się zdziwiłem, gdy ocenili nowego Supermana 5/6. Miesięcznik Kino chwali, ale nie zdążyłem spojrzeć, czy reckę pisał Kołodyński, chyba najbardziej kompetentny znawca filmowej SF w okolicy.

kilka uwag o... Noc Oczyszczenia!


 Gdyby tak...

 Umówić się, że ludzie w wigilię bożego narodzenia zmieniają swą postać w pterodaktyle i zamiast składać sobie życzenia, polują razem na małe gryzonie i płazy, po czym ścigają się, kto pierwszy wleci do wulkanu, żeby na samej jego krawędzi zatańczyć taniec mambo.

  Okej, umowa, ale wiecie, tak naprawdę pterodaktyle mają za krótkie nóżki, nawet na afro dance, a co dopiero mambo. Po za tym, na skraju wulkanu pterodaktylom stopiłyby się błony między kończynami i wszystkie powpadałby do lawy. I ten, tak w ogóle, to pterodaktyle nie polują na małe gryzonie, bo wtedy jeszcze nie było ssaków, więc wszystkie były rybożerne. I nie zapominajcie, że to nie możliwe, żeby ludzie zamieniali się w pterodaktyle!



W teorii...
 
  Podobnie w "Nocy Oczyszczenia". Nawarstwiający się stos nonsensów. Umawiamy się między sobą - czas na rozwiązanie, które za jednym zamachem powstrzyma przestępczość i nakręci gospodarkę. Słuchacie? Co roku na jedną noc abrogujemy kodeks karny by w tę oto jedną noc można było bezkarnie mordować, gwałcić, grabić, bić i palić.

  Pobożni i dobrzy ludzie będą więc wydawali krocie $$ na rozbudowane systemy ochronne n.b. działające tylko na papierze,  oczywiście, by zapewnić bezpieczeństwo sobie i bliskim. W tym samym czasie gospodarka kwitnie, napędzana tą eskalacją przygotowań do oblężeń. Gdy nastanie noc oczyszczenia, wzmiankowani wyżej ludzie, będą wyłazić ze swych wspaniałych umocnionych twierdz, aby siać pożogę i śmierć. Ponieważ w gruncie rzeczy nikt nie jest dobry ani pobożny. Ginąć będą głównie bezdomni - skoro zabijemy biedaków, wszyscy będą bogaci! Taki hehe elitaryzm. Na jedną noc zapanuje zwyrodnienie służące kanalizowaniu wezbranej przez rok agresji (same plusy!), by o świcie wrócić do codziennych zajęć.

   Szkoda, że biedni i bezdomni nie będą uciekać i chować się gdzie pieprz rośnie, albo chociażby robić cośkolwiek, zamiast czekać z założonymi rękami, aż do nieszczęsnej nocy oczyszczenia. Choćby na dzień przed nocą oczyszczenia mogliby się przyczaić... (być może zreflektuje się taki dopiero gdy usłyszy syreny a wtedy - olaboga - maczeta w potylicy, tak się, kurka wodna, nie spodziewałem). Ach, może są tak biedni, że nie mają zegarków i kalendarza! Tam do licha! Nie pomyślałem! 


  Ogólnie, ilość bezdomnych tułaczy mogłaby poddać w wątpliwość skuteczność ekonomiczno-zbawczych aspektów czystki, ale nie tutaj, liczy się głównie rozróba i, jak sądzę, promocja miasta. W tym temacie ciekawie mógłby wypowiedzieć się komitet typu "Kraków przeciw igrzyskom".

  Do tego oczywiście pracownicy będą zabijali swoich szefów wymagających wysiadywanie w pracy po godzinach, a uczniowie będą zabijali nauczycielki od chemii - na świecie zapanuje ład i porządek.  A wszystko uporządkuje 0-1 system, przy którym kodeks Hammurabiego to pacyfistyczna igraszka. Nawet najdrobniejsze narażenie się sąsiadowi grozi śmiercią w męczarniach gdy tylko nastanie... noc oczyszczenia! Osią fabuły jest zemsta rozjuszonej ciżby na smutasach odpowiedzialnych za produkcję  i sprzedaż domowych systemów ochronnych. Dorzuciłbym do tej listy autorów tych patologicznych czystek.

W praktyce...

  Och. Tak kochanie, Zoey, nasza dorastająca zbuntowana córka, obraziła się za to, że zastrzeliłeś jej chłopca, z wrzaskiem uciekła płakać do swoiego pokoju. Tak, tak, kochanie, pamiętam że po domu kręci się uzbrojony agresywny morderca, który również i nam, chce poderżnąć gardła, ale przecież nie mogłam jej zatrzymać, wiesz jakie są te zbuntowane nastolatki. Ach! Oczywiście że pamiętam, mamy też jedenastoletniego synka! Kazałam mu odrobić lekcje i wyrzucić śmieci. Na pewno nic mu nie grozi, zbyt bardzo go kocham i jestem taką dobrą matką. Taś, taś uzbrojony i agresywny morderco.

wycięte sceny:
scena 1.

  - Cześć Steve! Co u Ciebie? Jak tam dzieciaki?
  - E, Joffre połamał obie nogi, a Twój syn wypalił Susan oczy kwasem.
  - Tak... co za noc! Ciekawe co nas czeka za rok. Pamiętasz o jutrzejszym brydżu?

scena 2.

   - Och, oglądałem Mechaniczną Pomarańczę i Jokera z Mrocznego Rycerza, więc siłą naśladownictwa nadaję się na głównego antagonistę i wiem jak się z Tobą zabawić... psychoooologicznie...
   - Och, tak, ale napędziłeś mi stracha, używaj sobie, ale teraz pozwól, skoro nie mam mózgu, to może poszukam swoich jaj i znajdę je dopiero pod koniec filmu. Ups! Wybacz, a to ci heca! Chyba akurat używa ich moja zona, ona grała w sędziu Dreddzie bezlitosną boss gangu, więc na Twoim miejscu założyłbym pieluchę.

epilog.

  Po krótkim namyśle - kontrowersje jakie wywołali autorzy świadczą, że jako paszkwil na szerzący się w USA militaryzm (a u nas korwinizm) - film spełnia swe zadania. Widać to zwłaszcza w sequelu, który jest filmem nieco lepszym (chociaż przeciętnym) a szydercze szpile kłują bardziej. 



poniedziałek, 6 stycznia 2014

2140!

  Czołem Blogu! Chwała Bogu!

  Jadłem właśnie banana i olśniło mnie tak, że prawie postradałem rozum.

  Zupełnie zapomniałem o jakimkolwiek rocznym zestawieniu, rok temu było, a w czym ten rok ma być gorszy? No? Tak więc - jak wszystko w moim życiu - spóźnione podsumowanie zacząć czas!

  W tym roku jakaś jaśnie oświecona, namaszczona przez korporacyjne Bóg-Wie-Co, super pani domu mówiła jak należy jeść banana. Po pierwsze, należy odwrócić banan do góry nogami, ścisnąć (!) i banan -myk- otwiera się przed nami otworem cały gotów do oddania żywcem całych zapasów potasu. Co lepsze, powołała się na małpie(!!) zwyczaje i ewolucyjną kompetencję naczelnych. Prędzej dam się obrać ze skóry, niż będę słuchał kogoś jak mam obrać banana. Wara mi od tego. Wynocha.

  Po za tym, w tym roku (tamtym, ale udajemy, że wszystko jest na czas) zacząłem na zmianę z dotychczasowym zwyczajem, zacząłem słuchać elektroniki. Nawet teraz w tle. Do tej pory wszystko był jeden pies, a teraz.... o hohoho! - wcale nie że wszystko techno. Teraz to czysta, nieskażona oczywistością awangarda postępu. Teraz to żarty się skończyły.

  Bywało wesoło i bywało smutno. Nie całkiem wszystko poszło jak chciałem, a mówiąc "nie całkiem", mam na myśli "jak się tu znalazłem i co tu do cholery robię?!". Do tego musiałem zmienić branżę i miasto. Szczecin wciąż wspominam żywo i utrzymuję żywą korespondencję, jednocześnie wynajmując mieszkanie w Poznaniu w towarzystwie zgoła odmiennym od tego, do którego nawykłem w Szcz - od którego odżegnywałem się na wszelkie sposoby, jednocześnie asymilując się... po trochu... Cóż, mój obecny kierunek nie jest awangardą postępu - zwłaszcza ideologicznie. Zdecydowanie. Z perspektywy, studia prawnicze wcale nie były takim ścierwem, za jakie chciałyby uchodzić, ale między Bogiem a Prawdą - ulga jak tysiąc. Trochę szkoda zmarnowanego czasu w tym kieracie, ale przecież nauczyło mnie to niejednego. Że nawet nieudacznik może być spoko gościem.

  Na scenę wprowadzono kilka naprawdę wspaniałych osób do mojego życia, owszem, również kilka takich które z chęcią zatłukł bym na śmierć przy nie jednej okazji - na szczęście nie tylko takich. Internetowe znajomości zawsze w modzie i na czasie.




  Dobrze, dobrze - wychodzi z tego przykra wyliczanka, jak to tak? Coś tam naiwnie skrobałem przez chwile o przeżutej makulaturze, o filmach i jeszcze brakowało tylko o Dead Space, ale skoro szło na siłę, to po co. Polecam Ded Spejsa. Granie w ciemnym, ciemnym domu, ciemną, ciemną nocą, to cudowne emocje.

  Od ostatniego podsumowania na blogu przybyło niemalże półtora... tysiąca odwiedzin. Zważywszy, że 3/4 to zapewne internetowy przeciąg w tym ja, to jednak wciąż pozostaje kilka unikalnych wejść. Naprawa mnie to dumą.


  Czytam sobie dla relaksu Apokalipsę Z i obiecuję z tego miejsca, gdy na Ziemi zacznie robić się źle, a pod oknem maszerować będą żywe trupy - na tym blogu będzie można dowiedzieć się, jak temu zaradzić. I nie, nie mówię, że wystarczyłoby powiązać "zetom" sznurówki. Fajna książka, najpierw przedstawia wpisy z bloga pewnego gostka, który przesiewa informacje odnalezione w sieci na temat zombi. Potem opisuje to co widzi za oknem, a gdy pada prąd i sieć...


Żeby żyło nam się dostatnio! Wiwat!

Polecam "10 Kawałków o wojnie", Half Life 2, Kongres, Diaz, Powrót Trupa i może jeszcze nie polecam "Marszu Polonia" - "Wesele" może być tylko jedno, ale jak ktoś chciałby potańczyć z Urbanem, czemu nie.

Czym się różni jeden porządny człowiek od drugiego?