wtorek, 9 kwietnia 2013

Pora Sucha część 1.35




     2… Włosy pod hełmem szybko się przetłuszczały i właśnie miarka się przebrała. Kirył wyrzucił hełm w diabły. Pacnął żałośnie w gęste błoto i zapadł się w nim obrażony. I Kirył i hełm. Siedział nieopodal tlącej się jeszcze pancerki. Znaczy się Kirył siedział. Hełm-  jak zaklęty- wyniośle milczał, leżąc w błocie. Siedział tak właśnie Kirył z Wołodią, palili na spółkę ostatniego papierosa. „Macie zapalić?”, wynurzył się z nie-wiadomo-skąd jakiś szeregowiec rodzimego umundurowania, nadszarpniętego zębem czasu. Zarówno umundurowanie jak i jego właściciel byli nadszarpnięci czasem jaki bez wątpienia musieli tu wspólnie spędzić- na oko jakiś rok, miesiąc, tydzień lub jeden dzień – tutaj każde z tych słów znaczy tyle samo co „niewyobrażalnie długo”. Tak czy siak, żołnierz zapytał równie bezceremonialnie jak bezceremonialnie uwalił się obok nich.


 No i zapalili sobie we trzech i było im wesoło, chociaż w ciszy, na tej urokliwej polance. Niegdyś urokliwej, teraz przywodzącej na myśl twarz pryszczatego dojrzewającego czternastolatka, jakby niegdyś gładka, nieskazitelnie dziewicza polanka sama przechodziła właśnie okres dojrzewania, strasząc swą przeoraną, pokrytą bruzdami i gęstym błotem, obrzmiałą, gorejącą, obolałą powierzchownością. Człowiek nie powinien był wtrącać się w sprawy polanki. „Od obecnej linii frontu”… dzieliło ich chyba jakieś sto metrów, tak swoimi słowami powiedział Kiryłowi i Wołodii jakiś inny obdarty żołnierz którego widzieli tu jaką godzinę temu. To w tych warunkach dosyć duża odległość, więc czuli się bezpiecznie jak na wakacjach. Szkopuł w tym, że zamarudzili tu już ponad godzinę i nie było można wiedzieć na pewno, czy front ich już nie ubiegł. Równie dobrze mogli być za liniami wroga lub głęboko na swoich tyłach – co wbrew pozorom też nie było zbyt bezpieczne, z wielu względów. Żywili jednak nadzieje, że w Boże Narodzenie obejdzie się bez podobnych występów, po obu stronach frontu. Póki co poradzić na to wszystko nie ma kto, że obecnie cała dwójka, ach, teraz już trójka- miała to w nosie, rozkoszując się tytoniowym dymem, który tak rozkosznie odmienny był od każdego innego rodzaju dymu, unoszącego się chyba z każdej otaczającej ich rzeczy, a dym -ten sympatyczny i kojący- akurat teraz, zdawał się wydzielać wręcz świąteczną czy też rodzinną atmosferę. Kirył i Wołodia czekali tu na Andreja i Kapitana, którzy w sztabie kompletowali przepustki, aby umożliwić sobie dotarcie w rejon purchaw, przynajmniej bez obaw o sojuszniczy ogień, co w teorii zwiększało o połowę ich mizerne szanse na wyjście z tej historii bez szwanku. Może i nie powinno się teraz tego mówić, ale ani jeden z czwórki bohaterów nie wierzył, że w komplecie uda im się wrócić do swojego gabinetu w stolicy, aby zgodnie z obyczajem łoić wódę i rozprawiać nad zakończonym zadaniem i istotą obecności purchaw na tej zmęczonej ziemi.


Teraz jednak starali się o tym nie myśleć, nawet mimo, że Andriej z Kapitanem dość znacznie się spóźniali. Chyba nie zostawili kompanów? A jak coś im się stało? Wtedy Kirył i Wołodia mogą stracić wszelką nadzieje na powrót do domu, zostaną wcieleni albo skazani na dezercję, kto uwierzy, że są naukowcami, skoro sami nie dawali temu wiary? W ogóle, to kto by pytał? Tu mało kto pyta, tu się rozkazuje owszem, i słucha rozkazów, owszem, ale pytać – co to, to owszem nie.


- A Ty, żołnierzu?


- A ja, przyszedłem Wam powiedzieć, że sztab właśnie się wycofał. No, a w naszym kierunku nadjeżdża nieprzyjacielska brygada.


- Jak to?! To mówże od razu człowieku! Co my tu jeszcze robimy?


- Spokojnie, nie obawiajcie się nieprzyjacielskich pancerek, tak się składa, że tuż za tym wzgórzem okopana nasza artyleria, zaraz zrówna te ich pancerki z tą polaną i tyle z nich zobaczycie. Jak tylko się skończy, od razu wszyscy nasi wrócą. Ach wy, kurde.


Kirył spojrzał na Wołodie, ale ten już dał dyla i wykazując nadwołodiową sprawność, gnał w kierunku lasu. Wyglądało to imponująco, bo wołodiowe ruchy zawsze zdawały się grzęznąć w smole, a teraz wyrażały nadzwyczajną żwawość, aż trzęsła się ziemia. A niech to. Ziemia trzęsła się, bo targały nią pierwsze  wybuchy rodzimej artylerii usiłującej namacać odpowiednie miejsce na piknik gradu ognia, który miał się tu zaraz odbyć.


 – Wołodia! Kretynie! Nie w tę stronę durniu!


Wołodia już nie słyszał, zdaje się, że cała masa i energia z całego Wołodii były pchane bezpośrednio w tę ostateczną szarżę. Ślepy, głuchy i bezmyślny Wołodia gnał ile wlezie, przyspieszając za każdym razem gdy ziemię wokół niego orał kolejny pocisk.


Żołnierz ściągnął ostatniego bucha z tych szczątków szluga między palcami, zdało się tak już końcowego , że wyglądało jakby ssał palec. Niecierpliwie strzepał popiół i ziemię z kolan „ech. Tak, może byśmy już jednak stąd poszli, co koleś?”.


Jakby specjalnie chcąc podkreślić dynamizm całej sceny, tuż za ich tlącą się pancerką rozerwał się z ogłuszającym hukiem pocisk, obsypując ich wiórami stalowego confetti. Tląca pancerka osunęła się jeszcze kawałek wydając przykry dźwięk, jak gdyby jęk psioczący, że już dość-wystarczy, że już oberwała swoje i się ostatecznie poddaje. Kirył właśnie teraz odkrył jak wielką miłością darzy swój hełm i Wołodie, których przeklina przy każdej możliwej okazji, a bez których, jak się właśnie okazało, żyć się nie da. 

Najpierw szybciutko, niemal na czworakach, prawie trąc nosem po ziemi podpełzł i przeprosił się z hełmem, wyciągając go z gęstego błota i usadawiając na głowie, upodabniając się tym samym do żuka gnojownika pchającego przed sobą kulę nawozu, niemal w tej samej pozycji pognał za Wołodią. Szybko uzmysłowił sobie, że może w normalnych warunkach dogonienie tęgiego Wołodii, pędząc za nim na czworakach nie przysporzyłoby wiele trudności, tak w obecnych okolicznościach w których Wołodia przeistoczył się w oszalałego nosorożca, o takich psotach nie było w ogóle mowy. Adrenalina i motywacja to jedno, ale uwarunkowania genetyczne to coś całkiem trzeciego i w ewolucyjnie najmłodszej pozycji dwunożnej dogonienie Wołodii nie zajęło wcale tak długo. Jeszcze przed linią pierwszych drzew… Kirył dopadł Wołodie w momencie w którym runęła ściana lasu, a w jej miejsce wtoczyła się nowa, okazując się nadcierającą brygadą pancerną.  


*


Wcześniej.


Brygada pancerna może i zamarudziłaby na pozycjach jeszcze trochę, ale rozkazy to rozkazy, więc jechać trzeba. Dowódcy pancerek pomachali sobie przyjaźnie na dowidzenia i skryci w stalowych trumnach zatrzasnęli włazy. Zamknięty właz był im jedyną manifestacją wiary w szczęśliwy i długi żywot u boku ukochanej i gromadki dzieci opowiadających szkolnym kolegom o bohaterskich wyczynach swego bohaterskiego ojca na bohaterskiej wojnie ze złym krajem naszych wrogów. Wszystkie te wspaniałości oczywiście z dala od starych namolnych bab i starych i namolnych generałów. Oczywiście właz nie chronił przed spadającymi pociskami lepiej niż parasolka, ale utarło się – zamykać właz. Zawsze to jakaś osłona przed ewentualnym deszczem. Strzępy skrywanego głęboko optymizmu rozwiał ostatecznie ryk silników.


*


W między czasie.


-… co ja psia mać, przecież w ogóle nie mam teraz na was czasu! Won mi stąd, albo znajdę wam odpowiednie zajęcie! Żadnych przepustek żeby kręcili się tu jacyś cywile, będą mi wycieczki tu odstawiać. Won, mówię! I ani słowa więcej.


W dusznym namiocie było tyle z dobrego, że nie wiało, a na ziemi ułożone były deski, pozwalające na chwilę zapomnieć o uczuciach towarzyszących grzęźnięciu w błocie. Natomiast śmierdziało jak diabli. Szkoda by jednak pozwolić, żeby taka błahostka miała niweczyć radość płynącą z przyziemnych, owszem, ale zbawczych stron już wymienionych zali jasnych i ciepłych. Dlatego nosy ich niezbyt sumiennie łowiły źródła natrętnych woni. Gdzie zastrajkował nos, odpowiedź dał wzrok i zmysł szósty Andrieja, który to Andriej patrzył właśnie na włodarza nieprzyjemnych oparów i całego zła, a prawdopodobnie też wszelkich jego przyległości na czele z hałdą szmat, którą starał się osłonić szerokimi plecami. Tytułował się zastępcą oficera dowodzącego i nie zdradzał zainteresowania udzielaniem informacji co do miejsc i okoliczności w których ostatecznego zwierzchnika tego namiotu i tych ziem, mogliby chałaciarze zastać. Całym wielkim cielskiem starał się zasłonić stertę czegoś w głębi namiotu. Biedny bohater Kapitan, znów wydał się mały i pokraczny. Jego ostatni as z rękawa w postaci legitymacji z plikiem odpowiednich upoważnień, upadł w błoto, ciśnięty tam przez zastępcę oficera.


-… my tu mamy wojnę, a nie klub małego chemika! Won bo każę rozstrzelać jak szpiegów!


Poły namiotu rozchylają się, wpada przez nie zdyszany upiór w mundurze:


-Panie… eee…  sierżancie? Mam pilny meldunek do majora!


-Meldujcie mi żołnierzu. Majora już nie ma, przejąłem obowiązki.


-Tak jest. Zbliża się kolumna nieprzyjacielskich czołgów. Pierwszy batalion zmiażdżony, oddziały w rozsypce. Czołgi zmierzają w kierunku naszego sztabu! 


*


Później.


Pancerki  przebiły ścianę lasu i wpełzły na polanę. Pierwsze, rozkwitły pięknymi kwiatami wybuchów i zostały w tyle, przekwitły i tliły spokojnie. Drugie pancerki, przejechały trochę dalej i zakwitły pięknymi kwiatami wybuchów. Trzecie pancerki. Czwarte. Niektórym czwartym, trzecim, drugim i nawet jednej pierwszej oraz wszystkim piątym i szóstym- udało się przejechać przez pole oraz zniknąć za pagórkiem. Po chwili były tam już tylko one i puste linie okopów. Widać było oddalające się ciężarówki ciągnące działa, gdzieś za linią zasięgu, na z góry zaplanowane pozycje. Pancerki zatrzymały się. Wysiedli z nich szarzy ludzie i zaczęli ściskać sobie dłonie, śpiewać kolędy i śmiać bez opamiętania. Ktoś zdążył jeszcze wrzasnąć, że tam- obok tamtej spalonej stodoły- biegnie nieprzyjacielski żołnierz, że to pewnie obserwator artylerii, kilka pancerek na wyścigi zrobiło użytek z dział i żołnierz rozwiał się w dymie, jak rasowy magik.  


*


Wcześniej.


Wołodie nie trudno było przeoczyć, chyba nawet mogli go początkowo wziąć za nieprzyjacielską tankietkę. Toteż nie zdołał uchylić się przed wystrzałem najbliższej pancerki i prującej w jego stronę serii z broni maszynowej, na dokładkę. Zaskoczony Wołodia zdawał się jeszcze nie pojąć istoty swej tragicznej pomyłki, a nim zdążył, pocisk wybuchł przed nim. Wołodia runął na ziemię. Kiryła ogłuszyło- pierwszy pocisk zerwał hełm z głowy, ale generalnie przeszedł górą, reszta chyba przeszła bokiem- po czym padł na ziemię.   


Przejeżdżający czołg brał ich wyraźnie pod gąsienice, nim jednak zdążył, zakwitł pięknym kwiatem wybuchu. Zatrzymał się ciut ciut, przed bohaterami żyjącymi lub nie. Właz się otworzył, wynurzyła się szara sylwetka.  


-Oh. jakiż to niewysłowiony fart, że nie w skład amunicji, bo byłoby źle z nami.


Kirył uniósł wzrok na dowódcę czołgu. Wołodia charczał. To na pewno ten właśnie czołg strzelał.


- A tak, to ja strzelałem. Szkoda, że nie zdążyłem rozjechać na dokładkę „tam i z powrotem”. Należało to jak najszybciej przerwać. A co myślisz... Kiryle mój drogi, myślisz że nie czuję? Aż nazbyt mi tu zapachniało „Przenicowanym Światem”. Ładnie to tak, sadzać mnie do znajomego czołgu, myśleć, że nie poznam, że znajomo? Od razu wiem, jak to sobie wyobrażałeś.

Wołodią wstrząsnęły konwulsje, lepiej nie patrzeć w jego stronę, trudno byłoby coś poradzić, bo dosłownie filetowany Wołodia. 


- Dosyć już tego można mieć od samego patrzenia, cała ta nadęta historyjka, o purchawach. Ta naukowa czkawka, sam wiesz Kiryle, jak was oszukano. Wy nic nie wiecie o tej nauce. Tylko markować pracę wykrywaczem z wąsami was nauczono. Długo tak chcieliście oszukiwać siebie i innych? Długo jeszcze, bratku, tropić żuczki w mrowisku? I jeszcze te spacery po froncie i przenicowane kwiatami wybuchów czołgi? W historii inspirowanej porą dreszczów do tego? Proszę, Kirył, bo umrę ze śmiechu. Kirył... tak kazali na ciebie mówić? Kirył, „a co się tam tak srebrzy”? Kirył, co to wódka dla niego nie jest pociechą i lekarstwem? Ten? Ten. No to wiesz jak będzie. Będziesz musiał tu umrzeć.  Jedyne na co jeszcze czekałem, to wprowadzenie do gry mechów 
 bojowych, trudno- się mówi.


Wołodia już nic nie robił, nie był już nawet. Wsiąkał w ziemię.


- A… a Andriej z Kapitanem, co z nimi?


- Nie lepiej niż z Wami. Sierżant zabił Majora i przykrył jego ciało kocem. Zupełnie oszalał, nie ręczę za bezpieczeństwo Twoich kompanów. Może ich też zastrzelił? To byłoby coś nowego, nie sądzisz?


 - Powiedz, jak się stąd wydostać? Nie chcę takiego końca, mam własne plany.  

Sylwetka nachyliła się z włazu, przez dym przebiła się jurna twarz przesłonięta nasuniętym na czoło beretem.


- Mógłbyś pomóc mi, a ja pomogę Tobie. Masz tu większą władzę, niż ja, Kirył. Jesteś bohaterem. Może razem uda nam się wydostać? Tu nie masz czego szukać, mówiłem Ci, tutaj musiałbyś umrzeć.

Podjął się na łokciach i wysunął z czołgu, zsunął po pancerzu.


- Kwoli jasności, nie mam Ci za złe, że przystąpiłeś do tej chałtury. Nie, nie, nic osobistego. Po prostu trzeba mieć przyzwoitość. No! Dość tych wynurzeń. Wstawaj.


Większość czołgów już chyba przejechała, w każdym razie zapanowała kojąca cisza. Żadnych czołgów i wybuchów też żadnych. Przygnębiający i zamęczony krajobraz przesłoniła mgła kojąca oczy. Ponad drzewami przebiły się promienie wschodzącego słońca. Dało się posłyszeć ptasi świergot.


- To Ty tak?

- To Ty sam, Kiryle, ja tylko kazałem Ci się opamiętać.

- A to, to jest prawdziwe?

- To - hieratycznym gestem objął całą okolicę - pomoże nam się ukryć. Myślę, myślę, że udało nam się wyjść stąd z duszą. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czym się różni jeden porządny człowiek od drugiego?