czwartek, 16 marca 2017

Nostalgia za Światami Zaginionymi leczona w Kong: Wyspa Czaszki (2017)


Nie jest żadną tajemnicą, że w ogóle nie trawię filmów o superbohaterach. Nie lubię i już. Jest jednak coś innego, do czego nigdy nie trzeba mnie namawiać, gdzie wiele złego na ekranie jestem w stanie znieść, a mimo to odczuwać satysfakcję. Filmy prezentujące dinozaury oraz inne gatunki dawno wymarłych, nigdy nieistniejących lub wielce zmutowane odpowiedniki istniejących zwierząt, oto czego mi trzeba. Wybrałem się więc na nowego King Konga. Niczego nie żałuję, chociaż było mniej bardzo dobrze, niż się spodziewałem. Nie byłbym w stanie rzec z przekonaniem, że wolę nowego Konga od tego poprzedniego, z 2005 roku. 

Oto garść luźnych uwag, jakie przyszły mi na myśl po seansie:  




W Pacific Rim jest taka scena, w której pięść Jaegera chybia o włos paskudną gębę Kajiu i z olbrzymią siłą wbija się w stojący za maszkarą biurowiec. Siła impetu poniewiera całe urządzone w międzynarodowym stylu wnętrze, a drenażowi kolejnych biurowych boksów i biur towarzyszy kaskada szkła i iskier. W końcu stalowa pięść zatrzymuje się w jednym z pomieszczeń, nie czyniąc w nim praktycznie żadnej szkody, jedynie delikatnie trąca biurko, wprawiając w ruch stojące na nim kulki Newtona (wiecie, ten biurowy gabzdet). Takie drobiazgi czynią radość i frajdę.

W Kong: Wyspa Czaszki jest tego typu detali cała sterta i również czynią one wielką radość. Natomiast szkoda, że sporo w nich pokazano w zwiastunie. Naprawdę, wiele się o tym mówi przy różnych okazjach, ale nic się nie zmienia. Tradycyjnie pierwszy zwiastun jakiegokolwiek dużego filmu rozbudza ciekawość, zwykle wychodzi na rok przed premierą, a każdy następny to już pozastawiane na widzów miny-pułapki pełne spoilerów. Lubię oglądać zwiastuny, bo są zmontowane naprawdę dobrze, ale zdecydowanie oglądam je dopiero PO obejrzeniu filmu. No absurd. W bloku reklamowym poprzedzającym Konga, naciąłem się na zwiastun filmu science fiction "Life", i chociaż zamknąłem oczy, to nie zatkałem uszu więc wiem już dość dokładnie, jak sztampowe widowisko się szykuje i co się tam wydarzy na tym Marsie.

Wracając do Konga. 


Zaletą największą (hehe) jest gabarytowo niemożliwa zwierzyna wielu nieznanych gatunków. Animal Attack pełną gębą. Bogactwo ekosystemu na miarę Avatara, nowe stworzenia pojawiają się z zadowalającą częstotliwością. Zwykle dzieje się to z zaskoczenia i wiąże z permanentnym zejściem (jakiegoś aktora ze sceny). Oczywiście to co powiedziałem nie tyczy się samego Konga. On zasługuje na osobne kilka słów. Otóż Kong różni się tu znacznie od swojego poprzednika z filmu Petera Jacksona (do filmu z lat 30 nie wracam, bo oglądałem go zbyt dawno i niewiele pamiętam). Dwa wielkie goryle może nie różnią się zbytnio charakterologicznie, bo oba łączą gargantuiczną siłę z wielką delikatnością charakteru (chociaż nowy Kong jest chyba bardziej agresywny), lecz różni ich faktyczna pozycją na Wyspie Czaszki. Mam wrażenie, że u Jacksona Kong, mimo że nominalnie władca wyspy, był tylko jednym z wielu dziwacznych stworzeń zasiedlających wyspę, owszem, wyróżniając się zmyślnością, ale niewiele ponad to. W nowym filmie Kong jest autentycznym i dumnym królem, widz nie ma co do tego żadnej wątpliwości, nawet ujawnia swoje oblicze zdecydowanie szybciej niż poprzednik – takie ma parcie na szkło.

Nie braknie spektakularnych walk zapaśniczych między Kongiem a inną zwierzyną. Wiadomo, że w filmach tego typu, sprzeczne z bożym Planem Stworzenia monstra powinny się bezrozumnie naparzać z ludźmi i najlepiej ze sobą nawzajem. Nie przeczę, coś w tym jest. Walki są bardzo mięsne i pełne furii. W Kongu jest też na szczęście miejsce dla milszych duszy scen, w tym jedna mocno inspirowana Parkiem Jurajskim. Mam na myśli scenę z grupy: miłe chwile, gdy bohaterowie po prostu patrzą z zachwytem na piękno niesłychanie wybujałego życia na Wyspie Czaszki. Lubiłem te spokojne sceny tu i we wspomnianym Parku Jurajskim – pierwsze bliskie spotkanie z dinozaurem czy późniejsza sekwencja z pożywiającymi się brachiozaurami (zabawnie kontrastuje z nimi podobna scena w ostatniej Godzilli, szefowie sztabu w chwili wytchnienia patrzą na ścierające się potwory i z uznaniem kiwają głowami "Niech walczą...").  Generalnie scenarzyści posiali w skrypcie wiele odwołań do ekologii, pytań o to, czy człowiek jest Panem stworzenia, jeśli tak, to na jak wiele może sobie pozwolić etc. Fajne, to chyba zawsze było tło historii o Kongu i miło, że wciąż nim jest. Ale też bez przesady z sentymentami. Osobiście najbardziej lubię takie sekwencje, gdy kolumna jeszcze niewiele przeczuwających żołnierzy i badaczy, obładowana bronią i sprzętem różnej profesji, brnie przez nieprzebytą dżunglę, niemiłosiernie tną moskity, trepy grzęzną w gęstym bagnie, aż wtem! O, takie rzeczy to coś pięknego.

2005
2017



Pobrzmiewa w nowym Kongu próba zmierzenia się z poprzednikami za pomocą parafrazy i wielu cytatów (trudno mi nawet określić na ile to remake, a na ile nowa historia – powiedzmy pół na pół). Na przykład widać to podczas obowiązkowej i jakże kanonicznej walki z dinozaurem. W pamięci wszyscy mają scenę z poprzedniego filmu o wielkim gorylu, w której podczas walki Kong chwyta dinozaura za paszczęki, czyniąc pobieżny przegląd dentystyczny, niestety rozwierając przy tym prehistoryczną żuchwę nieco zbyt szeroko, czyniąc dinozaurowi nieodwracalną i bolesną krzywdę. We współczesnej wersji dochodzi do analogicznej sytuacji, ale szczęki oponenta są na repetycję starego zabiegu zbyt wielkie i zbyt uzębione. To pstryczek w nos Jacksona – Patrzcie – zdaje się mówić – oto godny Konga przeciwnik, a nie jakieś tam przerośnięte raptory. Jeżeli gwarantem jakości miałaby być wielkość, Kong (2017) wygrałby w cuglach, ujeżdżając rzecz jasna biednego King Konga (2005).

Cytaty z klasyki oraz stylówa


W oczy pcha się masa nawiązań do Jądra Ciemności/Czasu apokalipsy oraz pomniejsze ukłony w stronę innych dżungli. Przyznaję to ze smutkiem, ale nie za bardzo to wyszło. Gdy oglądałem pierwszą zajawkę filmu, miałem wrażenie, że to będzie dokładnie Czas Apokalipsy, ale z potworami nie tyle symbolicznymi co manifestującymi swą fizyczną obecność z przepyszną nachalnością. Uwielbiam Czas Apokalipsy, uwielbiam prehistoryczne monstra -- cieszyłem się z ich połączenia. Do takich oczekiwań dostrajałem się wraz z którymś z pierwszych materiałów promocyjnych, gdzie wszystko było spocone, ogłuszające, wyjęte wprost z koszmaru, uwięzione w gęstwinie, spowite mgłą wymieszaną z dymem, na haju. Trudno to opisać, ale oczekiwałem, że cały film będzie stylowy, że przytłoczy atmosferą. Otóż przytłacza troszeczkę a stylowy jest od czasu do czasu. Powiem coś jeszcze straszniejszego! Można by pomieszać kadry Konga z nowym Parkiem Jurajskim i pewnie z pęczkiem innych współczesnych produkcji (które jako ogół mają swój styl i będzie się je wspominało rzewnie jak teraz lata 80 i wczesne 90) a przysięgam, że trudno byłoby się połapać, że zaszła tu jakaś podmianka. Do tego stopnia, że gdy w niektórych momentach Kong pokazuje się pod względem audiowizualnym jako nieprzeciętny, to wywołuje konsternację gryząc się stylistyką z resztą filmu. Nie wiem, czy jasno się wyrażam, więc oto przykład:

jakież to piękne

jakież to przeciętne

Twórcy nie potrafili wyważyć okazjonalnej zmiany tonu, mieszając na przykład patos z groteską. Może brakuje mi odpowiednich słów, ale film cierpi na brak spójnego charakteru, którego nie brakowało filmowi Jacksona. Tak jakby podstawowy skład kręcił średni film, a później nagle wpadał na plan jakiś artysta i proponował niecodzienne ustawienie kamery i zupełnie niekonwencjonalne oświetlenie, a później jeszcze zastępował ich wszystkich jakiś niepoprawny śmieszek. Starano się specyficzną tożsamość zbudować na nawiązaniach do Czasu Apokalipsy (i w mniejszym stopniu do innych filmów).

Oto miejsce na kolejny zarzut pod adresem nawiązań do filmów o wojnie wietnamskiej i o dżungli. Trudno oprzeć się wrażeniu, że one niczemu nie służą. Przewodnik ekipy się nazywa Conrad, jest jakaś łódź którą się spływa w górę rzeki (da się "spływać" w górę rzeki, czy to określenie tylko dla płynięcia z prądem?), są dzicy krajowcy etc. ale to zdecydowanie zbyt płytkie, zakrawa wręcz o parodię. Domyślam się po prostu, że ambicje były nieco inne, ale film tej klasy i tego budżetu nie może być ani zanadto głęboki, ani zanadto charakterystyczny. Ta podróż do Jądra Ciemności odbywa się w znacznym oddaleniu od psychiki i konfliktów bohaterów. To samo w warstwie wizualnej, podejrzewam, że liczba sztuczek montażowych, operatorskich i narracyjnych jest ściśle reglamentowana i podawana w każdym kolejnym filmie w identycznych proporcjach, jako złoty środek odpowiadający uśrednionym gustom widowni.

Ludzie na ekranie 


Może z tego samego powodu cierpią na brak szlifu wszystkie postacie? Potencjał był spory, bo przecież jakież nazwiska! Jakaż szkoda, że chyba tylko o ich obecność na plakatach chodziło. Ludzi przez ekran przewija się sporo ale to chodzące stereotypy i nośniki politycznie poprawnych idei. Początkowo wydaje się wszystko okej. Jak wspomniałem, ekipa odwiedzająca Wyspę Czaszki jest akurat taka, że potwory mają w czym przebierać, ale jednocześnie nikt nie gubi się w tłumie. Jakimś sposobem żołnierze i ekipa badawcza zostali zręcznie wprowadzanie na ekran. Są od pierwszego wejrzenia wystarczająco charakterystyczni, ciekawi i dość sympatyczni. Kiedyś czytałem, że najtrudniej podkreślić charakterystyki postaci w filmach wojennych, na których z reguły wszyscy bohaterowie mają jednakowe uniformy a połowę twarzy zakrywają im hełmy. Do tego kamera często się trzęsie a żołnierze wykonują mnóstwo gwałtownych ruchów. W takich okolicznościach trudno poznać, kto jest kim. Przynajmniej część trudności znika podczas filmów o wojnie wietnamskiej, bo wszyscy kojarzą ten zwyczaj wkładania za pasek hełmu różnych charakterystycznych talizmanów i gadżetów - kart, papierosów, pacyfek, bandaży etc. w Kongu jest tego typu sztuczek pełno a indywidualność szeregowców oddana została przyzwoicie. 

Wspomniałem o politycznej poprawności. Jestem tej idei fanem, ale miałem wątpliwość z tym, gdy jakaś postać została wprowadzona do fabuły jedynie dlatego, że brakowało parytetu w płci i rasie. Nie dlatego, żebym miał być nieprzyjacielem idei przedstawicielstwa. Chodzi raczej o jego styl. Można było odnieść wrażenie, że chodziło tylko o edukację (optymistycznie) lub o święty spokój z feministkami (pesymistycznie), a nie o dobre kino. Mam tu na myśli pewną geolożkę z Japonii, która wypowiada przez cały film 4 zdania (z czego dwa to pytania „co zrobimy?”) i pokazuje, w jedynej scenie gdzie nie jest jedynie tłem, że to wystarczająco wyemancypowana osóbka do samodzielnego otwarcia konserwy nożem. W ten sposób po raz pierwszy i jedyny zagospodarowując postać japońskiej geolożki. Pomyślałem sobie, że zamiast wpleść w fabułę wątek świadczący o równoprawnym miejscu kobiety w wyprawie, dodaje się taką  humorystyczną, ale jednak odseparowaną od całości scenkę, jedynie jako odhaczenie genderu na liście obowiązków. Na szczęście szybko uzmysłowiłem sobie, że tego typu wątek, owszem, znajduje się i to całkiem niezły, dotyczący innej -- tym razem pierwszoplanowej bohaterki. Ciekawił mnie status tej nieszczęsnej sceny z konserwą, ale doprowadził do bardziej uspokajającego wniosku. Przeczuwam, że mi się to zwyczajnie rzuca w oczy, a w istocie to wszystkie cechy i ogólnie całe postaci w popularnych filmach (nie licząc animacji dla dzieci) są równie szablonowe oraz powierzchowne. Poszczególni żołnierze w drużynie przecież nie mają specjalnie więcej czasu ekranowego, ot jeden jest śmieszkiem, inny tęskniącym ojcem i mężem a jeszcze inny milczkiem z szemraną przeszłością.  Wszystko na ekranie bije w oczy umownością, więc miejscami nieporadnie realizowana metoda przedstawicielstwa, wkomponowuje się po prostu w ogólny krajobraz wszelkich z konieczności uproszczonych postaci i relacji. Trzeba się z tym pogodzić i przyjąć z wdzięcznością, że w ogóle jest.

No dobra, zagadałem się.

Owszem, większość jednostek daje się opisać dwoma zdaniami z czego jedno będzie dotyczyło wyglądu a drugie psychologii. Może i szkoda, że chyba zabrakło czasu i miejsca na coś więcej z postaciami, niż to, co dano nam o nich wiedzieć na samym początku, ale to w ogóle nie przeszkadza w cieszeniu się nimi przez cały film. 

Fajny i modny zabieg to główna rola pozytywna będąca udziałem damsko-męskiego kolektywu w składzie Brie Larson (gra antywojenną dziennikarkę) i Tom Hiddleston (gra lokalny odpowiednik Berla Gryllsa). Są cali zrobieni z dobra i traumatycznych przeżyć z przeszłości, ale patrzy się na to dosłownie jak przez szybę, bardzo niewiele w ich sylwetkach autentyzmu, ale tak to już jest gdy jest się botem wygenerowanym automatycznie w hollywoodzkim powielaczu osobowości kina akcji. Lubimy ich, bo są ładni i dobrzy. Jest jeszcze Samuel L. Jackson, który stara się tu jakoś wygrywać potencjał postaci oficera polowego, który tak długo walczył, że nie zna już niczego poza wojną i obowiązującymi na niej prawami, niemogącego się pogodzić z klęską wojny wietnamskiej której, jak twierdzi, Ameryka nie przegrała, tylko się z niej wycofała. Jego ojcem jest US Army a matkuje mu Gwieździsty Sztandar. Z wielkich nazwisk jest tu również Goodman, ale o nim nic, bo równie dobrze mogłoby go nie być - kto widział, ten wie. Reszta mniej lub bardziej szeregowej ferajny, na której bądź co bądź ciążyła mniejsza odpowiedzialność, spisała się okej. W swoich lepszych momentach przywodzili mi na myśl grupę rekonesansu wkraczającą do nieznanego świata, z mojego ulubionego filmu Atlantyda: Zaginiony Ląd, chociaż oczywiście ekspedycja na Wyspie Czaszki jest organizowana za środki publiczne, co wiąże się ze znacznie mniejszym rozmachem wyprawy, oraz niższym poziomem zorganizowania i profesjonalizmu. Tak, czy siak -- były niedociągnięcia, ale ogląda się to na ogół z dużą satysfakcją (czyli strategia hollywoodzka, żeby było średnio, ale za to z precyzją szwajcarskiego zegarka – działa).

Wspomniałem o potworach, wspomniałem o nieszczęśnikach którzy mieli szansę stanowić ich przegryzkę – czy o czymś zapomniałem?


Nostalgia za Światem Zaginionym


Na samym początku przywołałem wspomnienie o Pacific Rim, wcale nieprzypadkowo. Nowy Kong daje radość po części z powodu atmosfery odkrywania dotąd niezbadanego świata, właśnie głód tego doznania zagnał mnie do kina. Musiałem się jednak pogodzić z tym, że w części niemniej istotnej -- Kong okazał się tradycyjnie regularną młócką, w stylu zbliżonym do PR, gdzie zacierałem ręce z uciechy, gdy wielki robot tłukł po potwora za pomocą dzierżonego w prawicy kontenerowca. Uczciwie przyznaję, że oba komponenty są całkiem zgrabne, ale bardzo mi szkoda zbytniego rozcieńczenia ducha przygody tymi pokazami wrestlingu. Nie będę się bardzo dąsał, bo chyba musiało się tak stać, ale wyjątkowo oczekiwania miałem nieco inne. Być może spowodowane kampanią marketingową, która sugerowała mi bardziej podróż do Jądra Ciemności, a mniej turniej o mistrzowski pas WWE. Podsumowując, uwielbiam filmy Animal Attack oraz wielkie eskapady w nieznane (Świat Zaginiony, Parki Jurajskie, King Kong, Atlantyda: Zaginiony Ląd, Avatar, całe pęczki innych, choć mniej liczne niż bym chciał) i właśnie to dostałem, prawie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czym się różni jeden porządny człowiek od drugiego?