"I pytam się głośno dziada we flaneli, a co to ja, niech to szlag, mizernie wyglądam?"
Dzień końca świata był parszywy - oszukany.
Dzień końca świata był parszywy - oszukany.
Zaczął się dość
pospolicie, ale miał być dniem niezwykłym. Takim... planowanym od dawna. Spełnienie marzenia, o którym śniło się od dawna, to nie byle
co. Dążył do tego od samego początku, znaczy się, od wrony w kominie.
No, ale bez pośpiechu. Boleśnie pospolity ranek. Pospolicie, jak na
miarę jego osobliwych poranków. Po przebudzeniu przeleżał kilka minut z
mętnym wzrokiem, z wykrzywioną fizjonomią wbitą w prześcieradło, z nogami
podwiniętymi pod brzuch.
Wykorzystał ten czas na przypomnienie sobie
kim jest, jaki dzień jest i po co, i czy w ogóle warto dziś wstawać. Otóż nie był nikim ciekawym, wtorek i z całą pewnością nie warto, ale
wszystko lepsze, niż leżeć w tym parszywym łóżku. Wygnieciona pościel
która zdążyła już przejść zapachem z komody pod materacem. Czy licho
wie czym. To tak niesprawiedliwe, że ludzie, tamci okropni zwykli
ludzie, kładą się spać śpiący a po pewnej ilości godzin wstają wyspani. Że on w najlepszym
razie, spędza spokojne noce tylko gdy wcześniej się nachleje jak świnia
i padnie plackiem na materac, nie ściągając butów, leżąc i chrapiąc,
aż do wytrzeźwienia. Nawet późniejszy kac i przeciwwskazania chorobowe
są warte tej ulgi, jaką daje przespanie spokojnie nocy. W zasadzie,
drobny incydent z dzieciństwa zaważył na całym jego życiu. Ot
chociażby, pierwsze z brzegu, żona go zostawiła, czy raczej jest w
trakcie zostawiania, ale zdążyła się wyprowadzić co jest równoznaczne z
tym iż poszła w diabły i czort z tym. Najpierw zagroziła, zrobi to
jeżeli on się nie opanuje i, w końcu, zacznie się zachowywać w łóżku
jak człowiek. Później, odeszła gdy do spełnienia jej życzenia musiał
chodzić do łóżka pijany jak świnia. Chociaż zresztą to mógł być, i
pewnie był, pretekst - łatwiej i polityczniej jest zostawić pijaka, niż
kalekę. To nie była prawdziwa miłość. Jednak, umówmy się, to czasy prehistoryczne, historię piszą
zwycięzcy, on jest przegranym. Cytując Świetlickiego - jest jak ryba która dopiero zacznie
uczyć się mówić. Co dopiero pisać. Na domiar złego jest wtorek, tu
i teraz, więc trzeba sobie w pierwszej kolejności poradzić z porankiem.
Gdy skurcze puściły, uporządkował swoje nogi, wyrzucił za burtę łóżka, zataczając się poczłapał pod prysznic, nim jeszcze ból z nóg
zaatakował kręgosłup. Gotów na porażkę i kapitulację - szczęśliwie
zdążył. Gorący strumień wody, para unosząca się z ciała. Wygrzać te
cholery. W zdrowym ciele zdrowy duch. Grzebiąc patyczkiem w uchu mógł
swobodnie przypomnieć sobie, w imię jakich błędów przeszłości, jakiegoż
obłędu frywolnej wyobraźni, czuje się w tym przeklętym świecie jak, o boże,
głuchoniemy wśród ślepców.
Gdy nocą 17 lat temu babcię było trzeba odwieźć do szpitala, on został sam w domu. Miał bogatą, choć strachliwą wyobraźnię. Jak większość dzieci w podobnych sytuacjach wiedział, że jego odwaga balansuje na cienkiej linii. Najdrobniejsze niewyjaśnione zjawisko działało jak żar na podpałkę do grilla, grożąc wielkim pożarem lasu w upalny letni dzień. Bał się tej nagłej samotności. Najgorsze, że nie został z nią sam na sam. Wraz z nim wrona w kominie. To było takie nieoczywiste dla chłopca który umierał ze strachu, gniotąc się do ściany i wciskając palce w uszy żeby zagłuszyć skrzeczenie i szamotanie dochodzące ZEWSZĄD. Nieprawdopodobne jak wielkiego spustoszenia w umyśle dziecka może dokonać taki ptasi nieproszony gość w kominie bądź za kratką wentylacyjną. Mało która wrona może zagrać rolę diabła wcielonego bądź innego demona zza granicy dziecięcych koszmarów, tej jednak udało się ponad wszelką wątpliwość. Minęły może dwie godziny, ale w wyobraźni dziecka minęło ich dwanaście, o tyle faktycznie się w ten czas postarzał, tracąc bezpowrotnie dzień życia. Każdy kryzys ma swój początek i koniec. Chłopiec ze strachu wpadł w histerię, dzięki czemu dość szybko się zmęczył i połykając łzy w końcu zasnął przyciskając kolana do piersi. Wrona też się zmęczyła, i po jakimś czasie zamilkła, przestała się szamotać jak potępiona i widocznie oszczędzała siły. Tymczasem chłopca obudził niewiadomy niepokój, kojąca cisza przelewająca się w mieszkaniu działała jak katharsis, ale była tylko ponurym zwiastunem nieuniknionej katastrofy. Otóż, podkurczone i mocno napięte nóżki chłopca zdrętwiały niemożebnie, odmawiając posłuszeństwa wywołując w zbolałym umyśle panikę. Czyż mogło być gorzej? Co za nieszczęśliwa noc, a najgorsze dopiero nadchodziło. Przeczuwając to, nieszczęśnik podczołgał się na łokciach w róg łóżka i tam, tuląc się do ściany zasnął, pragnąc by wieczne ciemności ustąpiły, gdy tylko znów otworzy oczy. I oto otwarciu oczu towarzyszyła jasność, nawet błysk czy raczej, boże, istna iluminacja. Mrowienie ustąpiło a krążenie wróciło, nogi rozciągnęły się we śnie wzdłuż ciała i nieszczęśliwie prawa noga zatknęła wielki paluch stopy w szczelinę gniazdka elektrycznego, a co było dalej wymyka się dorosłej już pamięci naszego bohatera.
I tak to się zaczęło, pomyślał, i wyciągnął żółty wacik z ucha. Od tamtej przeklętej wrony, co noc podkurcza nogi niemal pod brodę, co noc cierpną mu nogi, gdy na siłę próbuje się inaczej- dostaje gorączki i krzyczy przez sen. Jego sytuacja jest opłakana, krążenie do bani, nogi osłabione a kręgosłup ledwie wiąże koniec z końcem. Każdą życiową klęskę tłumaczy tą wroną, każdy kompleks i każde niepowodzenie miało swe źródło właśnie w tym ptasim zawodzeniu. Bledną ptaki Hitchcocka, Piekło Dantego igraszką a Stary Człowiek Hemingwaya to szczęściarz o zaniżonej samoocenie. Idąc ulicą nie może powstrzymać myśli, że ludzie już dawno wykupili życiowe konto premium, wersję pro, niedostępną z poziomu nieszczęśliwego człowieka. Tylko jedna myśl była motorem jego działań, niezmiennym kursem w rozszalałym sztormie wątpliwości i wahań nastrojów. Pociąg do elektryczności. Nie raz w przypływie podniecenia wtykał nos w swój elektryczny budzik albo wtykał palce w różnego rodzaju drobną elektronikę, pozwalając by przyjemny dreszcz wstrząsnął jego ciałem i, przez kontrast, doprowadzał do rozluźniania ciała. To były jednak tylko drobnostki. Jego marzeniem było dać porazić się piorunem. Najchętniej kulistym. Ekstaza i natychmiastowa śmierć. Uwolnienie. Dotąd tylko o tym czytał. Jak zwykle wszyscy mieli fart, nawet sąsiadkę trafiło. Buty jej spaliło. Przeszło górą, wyszło dołem, prawie przez tydzień chodziła rozdygotana. Przeżyła, cóż, skuteczności nikt nie obiecuje. Dość jednak szczęścia innych. Czas samemu wziąć sprawy we własne ręce...
... pojechałem Polskim Busem na południe. Dalej, pociągiem na Podkarpacie. Bynajmniej nie w turystycznych zamiarach. Według prognoz
szło na burzę. Właśnie na południu. Burze w grudniu mogą wywołać
zdziwienie, występują bowiem bardzo rzadko. Zwłaszcza w tych
szerokościach. Jednak los, ten raz się uśmiechnął. Długie przygotowania
nie były potrzebne. Góra. Wzgórze. Wysoki stalowy pręt wbity w ziemię.
Komórka, łańcuchy na szyi, tuńczyk konserwowy na obiad, różaniec na
nadgarstku i metalowe ciążki w kieszeniach. Zacinał śnieg z deszczem.
Wiatr huczał, temperatura minusowa i dodatnia, zdawało się, na raz. Ja w
zimowej kurtce, tubylcy za wzgórzem- typowi południowcy, zima w pełni,
a oni do rąbania drewna dopiero założyli flanele na podkoszulki.
Typowe prawdopodobieństwo porażenia wynoszące jeden do czterystu milionów, z każdą chwilą zwiększało się stokrotnie. Po kilku minutach i kilku pierwszych błyskach wynosiło jeden do stu. Gdy błysk i dźwięk grzmotu stapiały się w jedno, szansa jak jeden do półtora, i gdy szansa zamieniała się w pewność, wyraźna nitka błyskawicy wyglądająca - jakże przewrotnie! - jak rozgałęzione korzonki ogromnego ziemniaka. Zdawała się zatrzymać czas i lecieć poleconym priorytetem od samego Stwórcy wprost w wyciągnięte ramiona adresata. Już czułem włosy stające dęba, już czułem mrowienie w koniuszkach palców, bólu w gnatach nie czułem od kiedy postawiłem stopy na szczycie wzgórza. Od elektrycznego odkupienia dzieliły mnie milisekundy, i właśnie w tym mikroskopijnym przedziale zmieściła się wrona, gnająca Bóg wie dokąd, wplątała się w błyskawicę i spłonęła jak leciała - jednorazowy Feniks - a rykoszetujący ładunek spalił drzewo. Burza się skończyła.
Deszcz zwielokrotnił ilość opadu, już bez skrępowania. Czułem w kościach rezygnacje, egzystencjalny ból, wyjącą niesprawiedliwość i nadchodzące zapalenie płuc. Niepohamowaną nienawiść do wszelkiego powietrznego ptactwa. Skaranie boskie za grzechy barbarzyńskich przodków. Chyba nawet Prometeusz nie cierpiał takiej męki z powodu ptactwa!
Typowe prawdopodobieństwo porażenia wynoszące jeden do czterystu milionów, z każdą chwilą zwiększało się stokrotnie. Po kilku minutach i kilku pierwszych błyskach wynosiło jeden do stu. Gdy błysk i dźwięk grzmotu stapiały się w jedno, szansa jak jeden do półtora, i gdy szansa zamieniała się w pewność, wyraźna nitka błyskawicy wyglądająca - jakże przewrotnie! - jak rozgałęzione korzonki ogromnego ziemniaka. Zdawała się zatrzymać czas i lecieć poleconym priorytetem od samego Stwórcy wprost w wyciągnięte ramiona adresata. Już czułem włosy stające dęba, już czułem mrowienie w koniuszkach palców, bólu w gnatach nie czułem od kiedy postawiłem stopy na szczycie wzgórza. Od elektrycznego odkupienia dzieliły mnie milisekundy, i właśnie w tym mikroskopijnym przedziale zmieściła się wrona, gnająca Bóg wie dokąd, wplątała się w błyskawicę i spłonęła jak leciała - jednorazowy Feniks - a rykoszetujący ładunek spalił drzewo. Burza się skończyła.
Deszcz zwielokrotnił ilość opadu, już bez skrępowania. Czułem w kościach rezygnacje, egzystencjalny ból, wyjącą niesprawiedliwość i nadchodzące zapalenie płuc. Niepohamowaną nienawiść do wszelkiego powietrznego ptactwa. Skaranie boskie za grzechy barbarzyńskich przodków. Chyba nawet Prometeusz nie cierpiał takiej męki z powodu ptactwa!
Wracając do swego żywota, dawno już skończonego za
życia, napotkałem pytające spojrzenie rąbiącego drwa dziada we
flaneli. Musiałem wyglądać tak jak się czułem, bo stanowczo nie pozwolił
odmówić sobie na propozycję przeczekania niepogody w swej chacie, za tamtym oto pagórkiem. Dostałem
nawet czystą pościel i... wierzcie lub nie! Pierwszy raz od niepamiętnych czasów, obudziłem się prawdziwie wyspany. Bez skurczy, bez krzyków. Zły czar prysł? Na
święta kupiłem papugę, nazwałem Polly i natychmiast pokochałem szczerą
miłością, karmiąc ją krakersami żyłem szczęśliwie.
genialne.
OdpowiedzUsuńszalenie miło mi to słyszeć. Widzieć.
OdpowiedzUsuń