sobota, 7 stycznia 2017

Wpis wspominkowo-terapeutyczny 2071


Wpis z pierwszego stycznia zeszłego roku potwierdza, że przepowiednie cechujące się wystarczającym poziomem uogólnienia, mają przyzwoicie wysokie prawdopodobieństwo ziszczenia. Pozostawiam je więc powtórnie w mocy noworocznej. Skoro nie trzeba myśleć o nowych, pozostaje miejsce i czas na poniższe dywagacje zwieńczone umiarkowanym happy endem, ale pozostawiającym po sobie nieco dobrej goryczy.




 Cała rzecz w tym, że nie mam nic do powiedzenia. Niegdyś mi to nie przeszkadzało, ponieważ na starym blogu pisałem cokolwiek i było to relaksujące, przynajmniej tak bardzo, jak masaże kamieniami. Masaże czym? Mnie nie pytajcie, mam w rodzinie katolickiego księdza, który uwielbia takie relaksujące masaże kamieniami pasjami, twierdzi, że są relaksujące a głupio mi było dopytywać o szczegóły, ale podejrzewam, że nie chodziło o to coś takiego: 


  (najgorzej, jak ktoś coś mówi, a wyobraźnia podpowiada tylko z tego, co ma pod ręką).

  
  Gdzie się podziały miłe chwile wyklepywania na klawiaturze o wszystkim i o niczym? 

  Może to tłumaczyć teoria, według której za powściągnięciem mojej radosnej twórczości stoi Uświadomienie. Nagłe, lecz nieuniknione zdanie sobie sprawy z istnienia rozmaitych blogów, blogasków, mediów społecznościowych na których operuje ktoś więcej niż parę osóbek z klasy oraz innych tego typu miejsc. Mówiąc w skrócie, nie jestem w stanie prawie niczego napisać, wiedząc, że za każdym kątem kryje się jakiś błyskotliwy autor lub autorka w porównaniu do których, wszystko co miałoby się tu wyczyniać to nieśmieszny żart (może dlatego tak lubię film HiWay?). Wcześniej żyłem sobie wesoło we własnej bańce na starym blogu i miałem w nosie, czy to ładne i mądre, że właśnie opowiedziałem, że przechadzałem się po osiedlu.

  Istnieje również teoria, że zmądrzałem na tyle, żeby mnie samego przestało interesować, co mi się wydarzyło ostatnio i o czym sobie niby to pomyślałem, z powodu banalnej wagi, tego typu przedsięwzięć. Ta alternatywa ma sens i mnie w pełni zadowala, bo istnieje też trzecia opcja. Najstraszliwsza. Może nie mam już niczego do powiedzenia. Mogłem przestać potrafić pisać różne rzeczy, co byłoby szczególnie smutne, skoro już wtedy pisywałem tak raczej z przymrużeniem oka. Nie oszukujmy się, niektóre swoje stare wpisy, te ze starego bloga z przed, kurczę, jakiś 5 lat - mógłbym przeczytać i teraz ze sporą dozą uznania. A obecnie? Raz na miesiąc czy dwa wymęczę jakiś wpis na zupełnie marginalny temacik, tylko po to, żebym po kilku dniach nawet nie mógł na niego spojrzeć, a jestem przecież twórcą i głównym odbiorcą tej paplaniny (przy czym doceniam jednocześnie heroizm Starego Wujka w tej sprawie, który czuwa przedwiecznie zawsze i wszędzie). Na to wszystko nakłada się mój paniczny lęk przed błędnie posianymi, bluźnierczymi przecinkami, które są jak bolesne drzazgi powbijane w skórę. 
  

  Z samego dna łypie jeszcze ewentualność, że to wszystko mi się przyśniło, a tak naprawdę zawsze było tak, jak jest teraz - trochę do chrzanu, a trochę fajnie.

  Zaraz, zaraz. Nie z tego, nie z owego, nagle poczułem się dużo lepiej. Nawet wróciła mi skłonność do dowcipkowania, widzę, że pojawiły się ponad cztery akapity tekstu... Temat osobisty o nikłej wadze, wartość terapeutyczna, żarcik o księdzu w rodzinie lubującym się w masażach kamieniami? Jest, jest, jest. Czyli dokonało się zupełnie jak za starych czasów.

  Doskonale. Mogę teraz usnąć snem sprawiedliwych (ale trochę winnych, bo zamiast przelewać z próżnego w puste, powinienem był wystukiwać prezentację na poniedziałkowe seminarium, ale wtedy nie byłoby tego katharsis, którego doświadczyłem dzięki... no, wiadomo, w czym rzecz).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czym się różni jeden porządny człowiek od drugiego?