piątek, 31 marca 2017

Skomlenie w sprawie Ghost in the Shell (2017)

Nie podobał mi się nowy Ghost in the Shell. 

Tam, gdzie oryginał poruszał kwestie tożsamości człowieka w stechnicyzowanym świecie zdominowanym przez SI, oraz zagadnieniu tytułowego stężenia maszyny w człowieku, oraz człowieka w maszynie, tam nowy GitS serwuje łzawe wątki melodramatyczne i bardzo dużo akcji. Najgorzej, że czasem więcej inspiruje się kliszami z filmów, które powstały w USA na długo po premierze swojego pierwowzoru.



Wyspa 2005
Lucy 2014





















Pewnie byłoby z tego trochę więcej radości, bo przecież GitS (2017) pysznie wygląda. Cudowne światła, spowolnienia, przyśpieszenia, bajery takie i owakie, rozliczne ciosy i combosy. Ponad wszystko - robiący ciarki cybersoundtrack. Szkoda, że świadomość taplania się w popłuczynach, z których starannie odcedzono całe gęste, upichcone pod gust masowego odbiorcy trawiącego taką właśnie papkę, odbiera całą radość. I ja też przecież bardzo gustuję w zajadaniu się popkulturową papką, ale w chwili tak jaskrawego przemielenia na nią wartościowej treści, jaką niewątpliwie był materiał źródłowy, czułem się jak jeden z ocalałych po apokalipsie z filmu "Obi, oba", pożywiający się kartkami wyrwanymi ze Świętej Księgi. Ten kontrast mądre anime vs głupi blockbuster po prostu nie daje o sobie zapomnieć.

Cytaty z sali kinowej zasłyszane na tle napisów końcowych: "bardziej się tego spłycić nie dało", "phi...", "zawiodłam się okropnie", "zrobili z Major jakąś tępą wieśniarę...", "dla mnie 7/10".

Anime nie tkwiło w próżni, nie unikało konotacji politycznych i społecznych, poruszając przy tym  problemy epistemologiczne i technologiczne całkiem na serio. Czy dało się tam wyłapać wszelkie nawiązania i sensy? Jasne, że nie, ale właśnie o to chodziło, żeby widz się przedzierał w gąszczu problemów i cytatów, próbując coś z tego zrozumieć. 

Natomiast akcja filmu dzieje się nigdzie i nigdy, a całe otoczenie, to jedynie fasada na prawach cyberpunkowej konwencji. Daje już o tym znać sekwencja z początku, z kilku podsłuchanych zdań na nieoficjalnym spotkaniu dyplomatów, wyłania się z nich obraz agresywnej polityki między Japonią, jej koloniami a pewnym innym mocarstwem... tyle w anime. W filmie dekoracje są te same, ale tutaj czarnoskóry dyplomata, w jakimś egzotycznym uniformie, symbolizującym bliskość tradycyjnym wartościom, przemawia do biznesmena o tym, że "zmieniając nasze organy na cyberwszczepy zatracamy człowieczeństwo" i ten beznadziejny truizm jest chyba najgłębszą myślą wyrażoną w filmie. Od momentu gdy kilka minut później w filmie zakapturzona postać klika "enter" wykrzykując przy tym "rozpocząć hackowanie!", moja ręka jakoś już nie chciała się odkleić od czoła. 

Do kroćset fur beczek, żyjemy sobie w diablo płynnych czasach, w których sprawy poruszane w anime są jeszcze bardziej aktualne niż w czasie jego powstania, a hollywoodzcy partacze sprawili się jedynie w uproszczeniu tamtej historii. Typowe tłumaczenie widzowi za pomocą dialogów dziejącej się akcji oraz banały pokroju "miłość zwycięży zło" - to tak okrutnie rozczarowujące. Film nie może zawierać żadnych opinii na żaden temat, żadnych przemyśleń, bo musi zadowolić wszystkich widzów i nie podpaść żadnemu z nich, jakąś niedajbug niepopularną opinią. Kręcimy się więc wokół nic znaczących banałów, przemielonych już milion razy.

Anime sugeruje, że społeczeństwo uwikłało się w panoptyczną rzeczywistość wirtualną, z której nie ma ucieczki, a walka z nią to zmagania z hydrą. Co gorsza, samiśmy sobie zgotowali ten los, ale już odkręcić się tego nie da, bo obok tożsamości ludzkiej pojawiła się nowa, należy znaleźć sobie nowe pozycje i okopać się skrzętnie. Natomiast w filmie, całe zło i problemy świata to tylko jeden winny wszystkiemu chciwy korporacyjny bubek, którego można w finale strzelić, patrzeć jak jego bezwładne ciało wpada do basenu, oczywiście wśród fontann śmiechu, żeby już dalej było dobrze. To nie system jest zły, tylko krnąbrna jednostka. Oto co mówi nam o świecie film nakręcony w 2017. Hehe.

Oooo owszem, są ładne sceny - jak Batou pierwszy raz przegląda na oczy, jak Major po praz pierwszy sobie zdaje sprawę, jak sobie tłuką niedobrych ludzi, albo jak Yoda daje odpór zającom... tylko, że po każdej takiej super scenie, dzieje się coś głupiego. A gdy wjeżdżają napisy końcowe, a twórcy próbują w tej chwili uchylić kapelusza klasyce, to każdy fan, który będzie chociaż trochę dzielił ze mną krytyczną opinię na temat tego co zobaczy i usłyszy, poczuje się jak uderzony mokrą i śliską rybą w twarz. Sam się przekona, co przyszykowali twórcy tej zniewagi. 


Wersja z 1995 roku była dość spokojna w tempie i skąpa w akcję, GitS 2017 jest odwrotne, chociaż na tle filmów o super gościach w super rajtkach, albo innych Bredni Śmierci, wyróżnia się w tej materii na plus. 


Jestem unieszczęśliwiony. Ile mi ten film napsuł krwi.  //

Warto przy tym dodać, że pośród moich znajomków, którzy wydaja się być kompetentni w tych sprawach, znajdują się i tacy, którym się nowy GitS podobał (6/10), argumentując, że anime zostało w oczach fanów fatalnie wyidealizowane, że ja się tu powołuję na arcydzieło, którego nie było. Możliwe, ale nie przejdę obojętnie nad tym, że współczesna wersja nie dorasta do wagi czasów, w których żyjemy. Co jak co, ale akurat cyberpunk powinien być kurczę przeklętą awangardą postępu. Na ogół entuzjazm wyrażają recenzenci (~7/10). Szczerze mówiąc dużo bardziej nie rozumiem entuzjastów, niż tego, dlaczego mi ten film tak zalazł za skórę (3-4/10). 



A propos plakatów powieszonych wyżej:

Ghost in the Shell (2017) nie kopiuje fabuły anime (chociaż niektóre sceny powtarza w skali 1:1), lecz całą intrygę opiera na tym, że (spoiler) bohaterka dowiaduje się  z czasem, że wspomnienia które posiada zostały zaszczepione sztucznie. Za tą fasadą kryją się jej prawdziwe wspomnienia, związane z awanturniczą przeszłością aktywistki bio-konserwatywnej. (koniec spoilera). Ten szok tożsamościowy przypomina niepokojąco zarys fabularny filmu Wsypa (2005). W obu filmach bohaterka (spoiler :>) dowiaduje się, że jej wszystkie wspomnienia zostały spreparowane, a ona sama jest jedynie produktem wielkiej i nikczemnej korporacji. Skojarzenie może wydać się nieco odległe, ale biorąc pod uwagę odtwórczynię głównych ról w obu filmach, porównania narzucają się same.

Z filmem Lucy (2014) sprawa wydaje się podobna. W pewnych aspektach Besson (reżyser Lucy) wyraźnie inspirował się innym klasycznym anime - Akira (inspirował się finałem i to do tego zupełnie głupio). Jednak motyw upgradowanej Scarlett Johansson, która w przyspieszonym tempie staje nad-człowiekiem, też zachęca do porównań i pobudza refleksję o smutnej powtarzalności kinowych szablonów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czym się różni jeden porządny człowiek od drugiego?