Nie mam póki co żadnego pomysłu na fabułę, więc wejdę w akcję z marszu zdając się na przypadek. Ale spokojna głowa, jak już napiszę, to usunę najewidentniejsze błądzenia.
Było to, hmm... było to kilka osób, powiedzmy - żołnierzy. Błąkali się od kilku dni. Przerażeni i oszołomieni. Nim jeszcze zerwał się kontakt z bazą, stanowili doborową jednostkę rekonesansu, wizytówkę armii i chlubę całego kraju. Gotowi przetrwać absolutnie wszystko - przede wszystkim - prędzej zginąć, niż ulec etc. Obecnie byliby w stanie uwierzyć i zrobić absolutnie wszystko, co się im powie, byle tylko wydostać się z tego piekła.
Już od dawna nie pamiętają, że wszystko co ich otacza jest jedynie projekcją wirtualnej rzeczywistości. Pewnie nie byłoby im do śmiechu, gdyby im powiedzieć, że zgłosili się ochotniczo i ochoczo. Spodziewali się prostej przebieżki, byli gotowi kopać wirtualne tyłki.
***
Programiści i technolodzy odpowiedzialni za projekt zyskali z miejsca łatki czołowych trolli państwowych. Stosowne podmioty już formułowały zarzuty i przygotowywały się do procesów sądowych. Początkowo komandosi mieli zostać hm... zaimplementowani do noszącego pozory realności kortu tenisowego, ale dla celów medialnych, wszak wirtualna rozrywka to domena osób rządnych wrażeń, zdecydowano pozostawić wybór internautom w specjalnej sondzie. Znaczną przewagą głosów zdecydowano, że testowe zmagania komandosów rozegrają się w świecie Minecrafta. To pozornie eleganckie rozwiązanie miało tę wadę, że zawczasu przygotowana z pietyzmem i czułością wersja wirtualnego tenisa, musiała zostać zastąpiona naprędce skleconym portem Minecrafta z PS3.
Później, tuż po skutecznej implementacji, wielokrotnie rozważano przerwanie transmisji na żywo. Zwlekano długo, aż do momentu gdy sierż. Grey zatopił się w podłożu a szer. Foley padł ofiarą koszmarnych lagów, co przypłacił dożywotnim jąkaniem i epilepsją. Zaiste, zachwycający to był trolling, tylko dość szybko przestał być zabawny.
Misja w założeniu była prosta, propagandowa i charytatywna. Zanim producenci i wydawcy gier dopuścili swych klientów do otwartych testów nowego rewolucyjnego wynalazku, zdecydowano się zaprosić do pierwszych prób wojsko. Wydawcy chcieli tym zabiegiem podnieść prestiż i podbić emocje towarzyszące premierze sprzętu do gry w wirtualnej rzeczywistości. Armia nigdy nie odpuści możliwości pokazania swej ludzkiej twarzy (zwłaszcza, że dawno nie było żadnego huraganu ani powodzi, a PR leciał na łeb na szyję), zgodziła się na uczestnictwo w przedsięwzięciu.
Dobrze się stało. Wizja milionów graczy wessanych przez zabugowaną wczesną wersję wirtualnej rzeczywistości, byłaby bezprecedensową klęską humanitarną. Komandosi mogą być z siebie dumni, ponieśli tę chwalebną ofiarę... godnie. Zostali nawet przedstawieni do najwyższych odznaczeń bojowych. Szkoda, że większość orderów przyznano pośmiertnie.
***
Placówka wydawała się przyjemna. Zielona trawa, pasące się okazy tutejszej fauny i piękny widok na ocean. Prace wydobywcze i organizacja przyczółku obronnego posuwały się pomyślnie. Nie trwało to długo a skończyło z chwilą, gdy znikąd wyłoniły się te giganty. Tuż po zapadnięciu zmroku. Pięciometrowe monstra, o tyczkowatej budowie i przykrym usposobieniu... Dość powiedzieć, że całkiem inaczej fantazjowaliśmy o pierwszym kontakcie, niż się to w rzeczywistości odbyło. Ledwo zdołaliśmy ujść pod bezpieczny baldachim generatora tarczy. Od tamtego czasu, monstra szturmują stację bez wytchnienia i bez sukcesów. Niewiele możemy zdziałać. Nasze sondy z owych istot -- najoględniej mówiąc -- nie zdają sobie sprawy. Są dla nich całkowicie indyferentne, jak powiew wiatru. Próby kontaktu na cywilizowanym poziomie spełzają na niczym. W zasadzie, jesteśmy w trakcie zwijania sprzętu do skrzyni i szykujemy się do przeprowadzki.
Tymczasem krajowcy wciąż ciskali drzewa i miotali głazy. Doprawdy, ten
nieustający grad martwej a poruszonej natury, rozbijający się o ściany
tarczy, budził w nas politowanie. Generator drwił sobie z tych
prymitywnych zakusów. Pole energii wytrzymałoby skumulowany ostrzał
dział dużego kalibru. Krajowców to nie zniechęcało,
bynajmniej, ich wysiłki nie słabły ani na chwilę. Dziwaczna to była
planeta i dziwni byli jej gigantyczni mieszkańcy. O brzasku jak gdyby rozpływali się w powietrzu, nie pozostawiali po sobie żadnego śladu. Prawdziwy koszmar zaczął się, gdy odkryliśmy grotę jaskini, poszerzyliśmy nieco tunel, by dostać się do interesujących nas minerałów. Otwarliśmy puszkę Pandory. Zewsząd dopadły nas apokaliptyczne monstra. Boże Wszechmogący. Nie wszyscy zdołali zbiec pod tarczę generatora. Dwójka naszych zwiadowców -- Timmy i Rock -- padli od razu, rozerwani na strzępy nim jeszcze otrząsnęli się z osłupienia. To samo spotkało szer. Foleya, gdy w trakcie ucieczki... wiem jak to zabrzmi... zaciął się. Jak gdyby zamarzł. Utknął w bezruchu. To był nasz pierwszy kontakt z nadnaturalnymi erupcjami tutejszej fizyki.
Prawa fizyki działały jakby wybiórczo, czasem normalnie, innym razem całkowicie losowo. Grey, nasz znakomity towarzysz, stąpając po twardej skale - nagle zatopił się w niej po pas. Tkwi tam do teraz, wciąż usiłujemy znaleźć rozwiązanie, jak go stamtąd wyciągnąć. Każdy z nas, w żartach, słyszał o morderczej fluktuacji cząstek, ale na tej przeklętej ziemi, tego rodzaju zdarzenia należały do rutyny. Niemal niemożliwe zdarzało się tu co krok. Dlatego drżeliśmy z przerażenia, przy każdym kolejnym.
***
Naukowcy nie docenili potęgi immersji. Dziw bierze, jak mogły tego nie wychwycić wewnętrzne testy. Rzecz jasna, uczestników eksperymentu w końcu odłączono. W kwestii fizycznych obrażeń, nikomu nie stała się krzywda. Szkopuł w tym, że dopiero po fakcie zorientowano się jak bardzo komandosi przeżywają rozgrywkę. Wirtualne przeżycia były tak silnie percypowane przez uczestników, że jeszcze długo po swej przygodzie musieli korzystać z psychiatrycznej pomocy przy wydostaniu się z apatii i stanów lękowych. Niektórzy z nich, choć wirtualnie, naprawdę sugestywnie odczuli swą śmierć. W programie było to po prostu wylogowanie z rozgrywki, jednak umysł rozważał te sprawy zdroworozsądkowo, biorąc bodźce za dobrą monetę, przekuwając ułudę w realne doznanie. Dało to interesujący przyczynek do pierwszych w historii nauki rzetelnych opracowań na temat Near Death Experience. Były to również pierwsze przypadki pośmiertnych odznaczeń przyznanych żywym osobom.
Długo można by mówić chociażby o dysonansie adaptacyjnym, wynikającym z ułomności wirtualnej fizyki i upływu czasu -- jakże odległej od naszej rzeczywistości. Co prawda powiedziano to z innej okazji, ale jako rzecze Moravec w swym słynnym paradoksie: "Generalnie, najmniej jesteśmy świadomi tych rzeczy, które nasze umysły robią najlepiej".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz