środa, 6 lutego 2013

Pora Sucha




Pozwoliłem sobie, podpatrując Braci Strugackich, napisać coś o zbliżonym klimacie. Taki ukłon ze strony miłośnika. Ktoś zresztą mógłby mi, nie bez słuszności, zarzucić, że pofolgowałem sobie potraktowanie tematu łopatologiczne. Sądzę, że jak na domowy użytek, rzecz jest w granicach przyzwoitości.


Samych wydarzeń jak i, prosto mówiąc, nerwowej atmosfery tamtych dni, zapomnieć nie sposób. Wydarzenia omawiane równie żywo na uniwersyteckich panelach naukowych, jak i na popijawach przy obstawionych kieliszkami blatach stołów kuchennych w całym kraju (które to kieliszki z nie mniejszą przyjemnością, pojawiały się i na panelach gdy już, sama przez się, nauka niedomagała). Przedstawiciele której grupy zbliżali się prawdy, trudno orzec. 

Wiadomo KTO?, GDZIE?, i można się tylko domyślać PO CO?, ale to co najważniejsze i tak się wymyka. Sprawa zdaje się nie tyle biologiczna, co polityczna - gdy pojmować wąsko a filozoficzna - gdy szeroko. Wielu uważa, że  szczegółowe egzegezy w najbliższych latach do niczego nowego nie doprowadzą. Że wszystko co najważniejsze - już wiadomo Trudno opowiedzieć się bez zastrzeżeń po którejkolwiek ze stron. Spróbuję przedstawić rzecz tak, jak ją pamiętam, w chwili najistotniejszej, według mojej subiektywnej oceny. Nie mogę jednak obiecać, że pomogę w odpowiedzi na pytanie: ewolucja czy rewolucja?

Zacznę opowieść w chwili, w której Sztukmistrz prosi ładniutką ochotniczkę z widowni. Zakończę na krótko po tym, jak Dorotka znika w magicznej skrzyni. Po przeciągających się brawach - w końcu całkiem milknących - Sztukmistrz kłania się, dziękuje za uwagę i kończy spektakl. Kurtyna opada. Naszej Dorotki nie ma. Czy jeszcze kiedyś ktoś zobaczy Dorotkę? Czy inne Dorotki powinny się bać?


***

  Pierwszemu z nich, z pod wełnianej czapki, jakoś tak brzydko lepiła się do czoła przylizana grzywka. Dosyć drobny i zdawał się grzęznąć w wyraźnie za dużych butach, buty natomiast - grzęzły w śniegu. Strasznie niezdarnie się gramolił, ale wyglądał przy tym na niezmordowanego i pełnego entuzjazmu. Był więc dokładnym przeciwieństwem Drugiego, jeśli silić się na kulturę słowa - dość korpulentnego. Mówiąc wprost - po prostu grubego, brnącego przez śnieg jak taran, sapiąc i rzężąc. Wyraźnie bez przyjemności. Między jego oszczędnymi krokami, można było dostrzec przetarcia wewnętrznej strony ud na starych spodniach. Szurały wyświecone w tych miejscach na połysk. Przy każdym kroku groziły rychłym pęknięciem. Miał do tego, na dokładkę, jakiś taki nieprzyjemny wyraz twarzy oraz usta wykrzywione w wyrazie wiecznego niezadowolenia. Między tymi dwoma, szedł Trzeci, niby katalizator bez którego tamci nie mogliby wspólnie brnąć w śniegu. Trzeci, dla odmiany, boleśnie zwyczajny,  że aż nie ma co powiedzieć. Nawet wstyd patrzeć, bo od razu idzie na ziewanie, tak nie-brzydki i nie-ładny. Jak manekin na wystawie odzieży BHP. Taki, co to może zyskać tylko przy bliższym spotkaniu, ale na pierwszy rzut oka - zdaje się elementem tła. Jednym słowem, każdy sobie i z całkowicie innej bajki. A jednak, mieli mniej więcej takie same, grube zielone waciaki. Do tego jeden, ten Chudy, niósł jakieś narzędzie, ja wiem, coś jak wykrywacz metalu z czułkami. Gruby, jakby przy okazji do tego wykrywacza, targał jakiś elektroniczny osprzęt na plecach. Między nimi szedł Normalny z mapnikiem i "kompasem". Jakżeżby inaczej, "kompas" był z antenką. Przez to całe oporządzenie, nie dało się zaprzeczyć, że są z jednej drużyny i wykonują właśnie służbowe obowiązki. Tylko kto by nie patrzył, od razu powie, że taka grupa po prostu nie może być ważna a ich zadanie, nie może nosić żadnych znamion niesamowitości. Strach pomyśleć, że mogłoby im zostać powierzone jakieś odpowiedzialne zadanie
  Brną w śniegu, aż do podnóża lasu, między drzewami Gruby zahaczył jakimiś kablami o gałęzie, utknął wyraźnie i, w swoiście pojętej sile rozpędu, jeszcze zaklął paskudnie po czym oparł się o inne drzewo, wyraźnie czekając na ratunek. Zapalił. Pozostali cierpliwie zaczekali aż skończył, potem pomogli uporządkować kable na plecach Grubego i cała trójka ruszyła dalej. Szli niedługo, aż dotarli do małej kotlinki. Normalny studiował mapę, popukał knykciem w oszroniony "kompas" z antenką, ziewnął i pokazał palcem na pagórek. Nie taki znów normalny pagórek. Nie, żeby od razu niezwykły. Po prostu zbyt nienaturalnie regularny kształt, przypominający nieco dziecięcą babkę z piasku, wysokości Chudego siedzącego okrakiem na karku Grubego.

Prawda jest zawsze mniej widowiskowa
Z tym, że niemożliwym jest przetestowanie takiej konfiguracji dokładnie, bo na pewno nigdy nie będą na siebie włazić. 

Kopczyk. Kopczyk bardziej niż cokolwiek innego. Podeszli. Rozłożyli sprzęt. Chudy obszedł kilka razy, pozwalając by jego wykrywacz dokładnie obwąchał kopczyk, aparat zatrzeszczał, jak gdyby zaraz miał wydać paragon. Gruby gmerał przy aparaturze, pomógł dopasować gwinty okablowania do wykrywacza. Znów zapalił, ale tym razem służbowo, w minie pełnej skupienia. Normalny skrobał w notatniku, a potem wyjął z torby rurkę i zatknął w kopczyk, jak gdyby mierzył mu temperaturę. Nakreślił jeszcze kilka robaczków w notatniku. Krzątali się jeszcze przez kilka chwil. Któryś opowiedział stary dowcip. Wykonali kilka niespecjalnie intrygujących operacji, wszystko co można zrobić z tak nieciekawie wyglądającym sprzętem. Potem zebrali wszystko co mieli i wrócili po własnych śladach. 

  Gdy wracali, słońce już zaszło. Przed wioską, Normalny pośliznął się na zamarzniętym błocie, ale Gruby złapał go za kołnierz i ustawił z powrotem na drodze. Było w tym coś pociesznego.  Zatrzymali się dopiero nieopodal jakiegoś tysiącletniego ugoru, na którym z przyczyn prawdopodobnie nikomu nieznanych - od dawna nie rosło nic, lub prawie nic. Jakaś dzieciarnia usiłowała ulepić bałwanka, takiego z rondlem, miotłą – bez marchwi.  Na ich widok, dzieci zerwały się do biegu i popędziły do wioski. W koło walały się jakieś wystające z pod śniegu dziwne sprzęty, pordzewiałe kotły, pokryte szronem koryta. Pod starą glinianą chałupą leżał stary lemiesz, prawdopodobnie od dawna nie używany. Do tej jedynej w okolicy ostoi ludzkiej cywilizacji, wiodła jako tako odśnieżona ścieżka, udeptana ziemia, gdzieniegdzie zamarznięte kałuże zasypane jakimiś wiórami czy innym śmieciem. Z kilku glinianych i, powiedzmy, kamiennych kominów unosił się dym, a z kilku nic się nie unosiło. Wioska jak wioska. – Chałaciarze wrócili! - można było sobie to odpuścić, ale dzieci nie mogły się powstrzymać od rozniesienia nowiny po całej osadzie. Wielka mi nowina. Tak, nazywali ich chałaciarzami, z jednej strony od laboratoryjnych fartuchów które obowiązkowo zakładali przy okoliczności propagandowych występów w kronice filmowej, z drugiej strony, od określenia biednych Żydów, którymi, owszem, wielu z nich istotnie było. Jednak głównie chodziło o stosunek mieli do nich zwykli ludzie. Ambiwalentny. Jak na hasło, z glinianych chałup powyłazili mieszkańcy. Gromada dzieciarni, kilku mężczyzn i obowiązkowo, cały zastęp staruchów obojga płci. I nieliczne kobiety. Cała ta zgraja najpierw podejrzliwie przyjrzała się przybyszom, dla zasady, a potem wyległa do nich rozdając uściski dłoni, jeżeli mężczyźni, wymieniając całusy, jeżeli kobiety, robiąc wiele zamieszania - staruchy i dzieciarnia. Dało się wyczuć niewyraźne, ogólnie na słuch, pochlebne pomruki i postękiwania. Jak zwykle bywa w takich miejscach, brakowało młodzieży, wszystko co do jednego szło na tory czekając na okazję. Tutaj chwila na dygresje, odnośnie społeczeństwa i ogólnie ustroju polityczno-gospodarczego w kraju. Najczęściej przejeżdżały pociągi towarowe dostosowane do przewozu rekrutów Żarliwych Hufców Namiestnika, wówczas młodzi chłopcy dostawali przysłowiową furażerkę i karabin, młode dziewczyny chochlę i fartuch, ewentualnie pielęgniarskie nożyce. Czasem przejeżdżał pociąg towarowy wiozący bydło, różniły się od tych wojskowych w zasadzie godłem i proporcem, ale czego innego oczekiwać. Przejeżdżały też wagony pełne surowców przemysłu ciężkiego, a bardzo rzadko skład osobowy do miasta. Od tego, jaki pociąg nadjeżdżał, zależała przyszłość pasażerów. A każda przyszłość była lepsza od wegetacji w takiej dziurze. Nie należało, czy raczej nie było okazji, aby przy tym grymasić. Najbliższe tory były dość odległe a i ruch na nich - nieregularny i nie częsty. Należało opuścić takie miejsce, tak wyraźnie zapomniane przez wszystkich wyjąwszy, w pewnym sensie, Boga. Tylko kościół nie zapomniał o takich osiedlach, ściągając z nich coś na kształt dziesięciny. Krótko mówiąc. Gdy tłumek już się nasycił wrażeniami i osłabł na mrozie, powróciła podejrzliwość i wszyscy rozpełzli się po swoich chałupach. Z jednego z glinianych domów – widać –  domu najbardziej „jako tako” cywilizowanego, dopiero teraz, wyszło dwóch mężczyzn... 

...Pierwszy, łysy, w jakimś burym kaftanie ciągnął za rękaw tego drugiego i coś tam z zapałem bełkotał. Drugi, blondyn z mądrymi oczami i kwadratową szczęką, pozwalał się szarpać, myślami był pewnie gdzieś indziej. – Pan myśli, że jak my ze małej wsi so, to nic nie rozeznajemy?... A tu u nas, będzie tego... wszystko jasne, z Pustelnic doszły nas nowiny... co to się wyrabiało na innych wioskach i całej gminie… Łacnie to sie ja rozeznał, co tam was niesie do lasu… Nie dacie nam tu zgnić i poplątania na umyśle dostać!? - mieszał trzy po trzy ten w kaftanie, skubiąc przy tym włosy na brodzie...

... Spokojnie, wójcie, nie macie się czym przejmować, przecież jesteśmy tutaj, my to nawet lepiej dla was, niż jak ten wasz ksiądz. Tracąc momentalnie zainteresowanie uspokajaniem wzburzonego wójta rzekł, jakby na przykład dla wójta, spokojnie – I jak Andriej, późno wracacie, co powiecie? 
   Co prawda, miał cywilne spodnie i szary sweter na dokładkę, ale na to wszystko naciągnął zielony waciak, wyraźnie nowszy, czy też rzadziej noszony w gęstym lesie. Nie tylko element ubioru zdradzał jego komitywę, a nawet wyraźne zwierzchnictwo nad tamtymi trzema. Sam sposób wypowiedzi, ton głosu i szorstka służbowa mina - nie było tu żadnych wątpliwości. Normalny, w sensie Andriej, rozpiął połę płaszcza i przekazał swój notatnik zwierzchnikowi – Pomiary są jednoznaczne – spojrzał strapiony na Wójta, po czym zmienił ton z rzeczowego na jakiś taki... ezopowy – Rośnie energia wewnętrzna, sygnalizatory wskazują doskonały klimat dla Pigmejów, ingremiacja w najbliższe dwie doby.  
   Dodał do tego, pospiesznie, kilka typowo fachowych danych, tak, że Wójt najpierw wytrzeszczył gały, potem rozdziawił gębę. Pozostało mu tylko machnąć ręką i wrócić do chałupy, w poczuciu głębokiego niezrozumienia. 
  – Są duże zmiany, chyba pojawiliśmy się w dobrej chwili, jutro jeszcze pójdziemy tam razem - na koniec dodał chyba dowcipnie – Może kapitan telefonować po prasę, wójt udzieli wywiadu, a potem skoczy się do lasu i na wódkę, dobrze mówię?  

    O telefonowaniu oczywiście, mowy być nie mogło, o wódce też zasadniczo nie. "Tak jak o rozsądku", pomyślał Andriej, przyglądając się bezradnie, jak Wójt mocuje się do łóżka za pomocą parcianego pasa. Zaprawdę, niezgłębioną potęgą jest plotka i wiejska legenda. Gdyby Kapitan to zobaczył, pewnie zerwałby ten pas i złoiłby Wójtowi tyłek.  "Albo mi", dodał w myślach skwapliwie. Wcale nie był całkowicie pewien wyników pomiarów i tego, ile faktycznie zostało im czasu, na domiar złego nie wiedział, czy sprzęt Wołodii dokonał prawidłowej translacji i interpretacji odczytu. W gruncie rzeczy, czy Wołodia dokonał. Za długo zajęło im samo szukanie, w tym parszywym śniegu, na dokładne liczenie czasu było już mało. Bo niby kto chciałby tam zostać, gdy się naprawdę ściemni. Na pewno nie Andriej. Teraz oczywiście za późno na takie wątpliwości. Normalnie sumienie by gryzło, ale wojska w okolicy nie było, więc i duszy lżej. Bóg jeden wie, ale może tak i lepiej. "Tak będzie lepiej", musiał się skarcić w myślach, nie wolno mu było tak sądzić. 

 Wlazł głębiej w śpiwór. Słuchał miarowego oddechu śpiących kompanów, kawałek obok na jedynym łóżku w izbie sap z intelektualnego wysiłku, wciąż mocującego się z pasem Wójta.
Kapitan trzymał pierwszą wartę na podwórzu...

... Andriej przetarł zaspane oczy, wpił wzrok w ciemność i zobaczył, ciemną sylwetka Wójta. Najpierw – spokojnie - odpina parciany pas, potem, wzuwa kalosze i kieruje się do drzwi. W ościeżnicy wręcz zderzył się z Kiryłem. 

– Wołodia! Andriej! Pobudka! Zaczęło się! Panie Kapitanie, nie zdążyliśmy psia mać! 

  Cóż było robić? Wygrzebali się z posłań, wypadli na mróz i patrzyli. Gapili się na to dziwne widowisko. Bo cóż innego było im robić! W świetle latarek wyglądało to dość upiornie, ze wszystkich chałup wyłazili domownicy, powolnie, niemrawo - w lunatycznym amoku. Kontaktu, oczywiście, żadnego nie ma. Tego nie było trzeba nawet sprawdzać. Gołym okiem widać, ale tak dla przykładu, wojsko lubiło sprawdzać. Krzyczeli wojskowi, w imieniu Namiestnika, stać, wracać, krzyczeli, a potem, w imieniu Namiestnika, dochodziło do przymusu fizycznego,  znaczy się otwierali ogień. Jednak to bliżej rejonu działań wojennych, tutaj o niczym podobnym mowy być nie mogło. Tutaj tylko pozostawało mądrze patrzeć i liczyć, że to wszystko wyjdzie nam wszystkim na zdrowie. Im przynajmniej. Wiosce. 

  Absolutnie wątpliwości nie pozostawiało żadnej, dokąd ten orszak lunatyków zmierzał. Szedł do lasu z kopczykami. Do lasów bez kopczyków, wioskowa swołocz nocą nie łaziła, to było faktem pewnym i ponadczasowym, potwierdzonym przez naukę i praktykę życia codziennego. Kapitan zerwał się wściekły, nawet nie zaspany, jakby czekał tylko na to, jakby czuł i wiedział. Kazał gotować sprzęt i dalej, za lunatykami! Do lasu. Poklasku żadnego wśród podwładnych, tymi poleceniami nie zdobył, ale zespół był tyleż profesjonalny, co karny. Po pięciu minutach, przyświecając sobie latarkami, taszcząc pobrzękujące wykrywacze i radia, dreptali za wioskowym gminem. Do pewnego momentu szli starą trasą, szlakiem przetartym za dnia, później, lunatycy rozdzielali się w gęstwinie na grupy, idąc jak po sznurku, każda grupa w swoją stronę. Chałaciarze rozdzielać się nie chcieli, każdy odznaczał się wąską specjalizacją, przy czym nie była nią, w żadnym wypadku, namiętność do samotnych, nocnych, leśnych wędrówek w towarzystwie ludzkich potępieńców. Działając jak jeden organizm, wybrali drogę znaną już, do kopczyka obwąchanego i skrupulatnie policzonego, ten zdawał się „bezpieczny”. Bo nie ulegało przecież wątpliwości, dokąd orszak zmierza.  

  Kopczyk wyraźnie spuchł, rozdziawił się, wyglądał jak wielka purchawka. Rozsunięta od frontu, niby namiot, na poły. To przez nie, do środka, gramolili się lunatycy. Przyszli jak po sznurku. Weszli i tyle ich było widać. Oczywiście świecić do środka latarką nie było sensu. Ciemność zdawała się tam całkowicie autonomiczna i od tej zwykłej, nocnej, zupełnie niezależna. Włazić za lunatykami, byłoby jeszcze gorszym pomysłem, bardzo, bardzo złym. Ostatni raz przekonali się o tym przed miesiącem. Gdy w zespole było ich  pięciu. Próbował tego Wania Chojrak. Kopczyk go spokojnie, ale stanowczo, uraczył taką dawką promieniowania, że biedak dosłownie rozpadł się na kawałki.
 Czujniki, w ogóle cała aparatura na plecach Wołodii, mrugała dziko, wierciła się i piszczała. Kirył ledwo był w stanie poskromić wijące się wąsy swojego wykrywacza. Andriej natomiast, nie mógł uwierzyć własnym oczom i ledwo stał na zmiękłych nogach. Przedstawienie się zaczęło, tak samo, jak zaczynało się w wielu innych miejscach w kraju, już przeszło od trzech miesięcy się zaczynało. Przebieg zwykle podobny, tylko okoliczności przyrody i lunatycy się zmieniali, kilka razy, to dosłownie na środku linii frontu, ale wówczas zwykle moździerze rozwiązywały sprawę. Na szczęście nie zawsze rozwiązywały. 
  Raz nawet, Ingremiacja miała miejsce w centrum stolicy, nie na dużą skalę, ale to właśnie wtedy powołano formację „chałaciarzy”. Ze strachu. Żeby uniknąć paniki, żeby lud wiedział, że się o niego dba.
  Strach było tam tak siedzieć, patrzyli tylko na siebie w ciemnościach i milczeli. Czekali. Różne rzeczy się słyszało, początkowo w takie rzeczy nikt nie wierzy, ale w lesie przy kopcu, każdy musiał wierzyć.

  Po trzech godzinach i dwudziestu czterech minutach, zaczęło się przejaśniać, a kopcowi się jakby odbiło i pole wokół wypełniło się tajemniczymi wonnościami. Kirył zwymiotował, Wołodia zapalił, Andriej pobladł.

Po następnych kilku minutach, dało się usłyszeć dochodzące z wnętrza kopca burczenie, jakby się w środku zagotowało i wyszedł pierwszy, jakżeby inaczej, Wójt...

... stanął u progu purchawy, wyprostowany, dostojny, zaczerpnął powietrza. – Oh, witam... jestem jeszcze bardzo znużony... najlepiej zasypiam po godzinnym spacerze, zechcecie się przyłączyć? Ad fontes, moi mili, do łóżek! -  może nieco oszołomiony, ale jego intonacja była doprawdy szczególna. Zmianę jaka w nim zaszła, widać gołym okiem. Jednak to Wójt...

... pytanie czy to ten sam, czy raczej taki sam wójt, porażało grozą. Konieczność odpowiedzi na takie pytanie była przerażająca. Za odpowiedzią kryły się pojęcia od „inwazja”, „ludobójstwo”, po jednej stronie i „ingerencja”, „ewolucja”, „postęp”, po przeciwnej. 

  Za Wójtem wyszli kolejni. Ruszyli w stronę wioski, wszyscy pogodni, uroczy i zmęczeni. Wymieniali między sobą ciekawe uwagi i anegdotki. Oczywiście, na początku zawsze tak było. Prawdziwe zmiany dopiero nadejdą. Przepoczwarzony Wójt, uprzejmie uśmiechnięty, poklepał przyjacielsko po ramieniu Andrieja i nieznacznie popychał w stronę ścieżki. Chałaciarze nieśmiało coś tam odpowiadali „Niebawem dołączymy, dogonimy, Kapitan czeka na Was we wiosce, nie, nie zimno, tak, piękne obłoki, takie słońce, ależ, musimy jeszcze coś, tak, tak".  Orszak ruszył, a trzech - w uniformach - zostało, osłuchując i macając pod każdym kątem tajemniczą purchawę. Próbując pojąć cokolwiek, modląc się w duchu, żeby ich analizy, w połączeniu z innymi, gdzieś tam, na wyższym szczeblu, dały oczekiwaną odpowiedź.

- My? Panie Kapitanie Najdroższy! Co też pan opowiada, Pan najwyraźniej wmówił sobie, że najwyraźniej, coś zamierzamy uczynić z tym pańskim Światem. Najchętniej, że zmierzamy zniszczyć cały Świat i odbudować na nowo, po swojemu. 
  Kapitan milczał, bo owszem, właśnie tak sobie wmówił.
-Jednak zgodzę się z Panem - kontynuował Wójt – Zachowanie koniecznej ostrożności, leży w granicy pańskich obowiązków. Proszę jednak nie przejmować się zbytnio, może przyjdzie kolej i na Pana, wówczas zapraszam tu do nas w pierwszej kolejności. Póki co, odradzałbym strach, poczucie osaczenia nie jest wskazane. Proszę żyć, hm, swoim życiem. Lubi Pan kwiaty?

 Wyjątkowo niechętnie, to prawda, ale Wójt i kilku innych mieszkańców pozwoliło się w końcu przebadać. Andriej jęczał w duchu. Dobrze, że pozwolili, ale w ogóle nie pojął aluzji do kwiatów. W ogóle to niewiele zrozumiał, szkoda mu tylko było Kapitana. Jeszcze wczoraj Wójt, jak, za przeproszeniem, prosie w butach; Kapitan, jaśniał przy nim jak opoka...

***

 Życie we wiosce uległo niezaprzeczalnym zmianom. Od rana zaczęto gruntowne porządki, dwa dni później, renowację budynków, tak właśnie powiedzieli - „renowacja”. Na tym nie koniec, interesujący był casus księdza, przybyłego na niedzielną mszę. Wszyscy przyszli, słuszne to i zbawienne, posłuchali kazania, później grzecznie zaproszono kapłana na obiad. Rozmawiano z nim o epistemologii i ontologii. Kapłan się obraził. Wielokrotnie. Ofiary mu uprzejmie odmówiono, zaproszono za tydzień na obiad, jak chce, może nawet odprawić swoją mszę. Wioskę kapłan przeklął, splunął Wójtowi pod nogi. Odszedł. Ponoć zakazał mieszkańcom innych wiosek kontaktu z tymi heretykami. Zapowiedział, że piekło wkrótce znów ich pochłonie, tym razem na dobre.
  Kaplicę zaadoptowano na bibliotekę. Chociaż zostawiono święty obrazek, komponował się, a miejscowy piekarz odkrył w sobie zamiłowanie do ikon. Tak powiedzieli. Na początku nie było tego dużo, mowa o książkach, ale po jakimś czasie, zaczęto ubogacać księgozbiór. 

  Dzieci nie wysyłano do szkół i już nikt nie chodził na tory. Uczono we wiosce. Gdy stopniał śnieg, Wójt wybrał się z Młynarzem do Pustelnic. Stamtąd do Wodzieńców, pożyczyli wóz, wołu. Nie było ich przeszło miesiąc, prawie dwa. Jechali do miasta. Wrócili kamazem, wypełnionym po brzegi klasyką, poezją, podręcznikami, wieźli adapter, płyty, puste kartki, całe mnóstwo pustych kartek. I inne rzeczy. Bóg jeden wie, skąd to wytrzasnęli. Latem zaczęli się odgradzać. Musieli. Jeszcze zanim to ich zaczęto odgradzać. 

  Zachowanie ich było dla niektórych w istocie dziwne i niezrozumiałe. Szykanowane, ścigane i tępione.  Zaczęły powstawać specjalne rezerwaty. Strach powiedzieć „obóz”, historia znała już wystarczająco „obozów”. Taki układ to, póki co, i tak najlepsze co można było zrobić. „Zarażonych” przybywało, z porażającą regularnością. Część  „normalnych” ludzi, przyłączała się do nich, chociaż były to nieliczne przypadki.

***

... Nie zdążyli wypić dużo, ale Andriejowi, już nieco szumiało. Ich gabinet w stolicy, zdecydowanie nie odpowiadał powadze urzędu. Ot, każdy miał swoje biurko, krzesło - w kącie walał się sprzęt, na ścianach wisiały mapy i jakieś wykresy, biuro raczej, niż pracownia. Dobrze, że chociaż jedno okno się ostało. - Dlaczego ich po prostu nie zaakceptować - frasował się Andriej – propaganda swoje - ale sami przecież widzieliście.  
  Ostatnie słowa już tylko pomyślał, z uwagą polał sobie, do szklanki z ciemnego szkła.  Wołodia tubalnie, acz skwapliwie wyłożył swoje - ... Oj nie, bratku, niewiele tu pomnie, jak to się jeszcze rozszerzy, polej też, ach, tyle starczy. Co? Wolisz czekać, aż zabraknie normalnych, bo nasze miejsce zajmą ci... - Andriej nie dawał za wygraną, „Ja tam już wolę, jak Wójt kruszy lance swoją erudycją, niż jak ma się ścierać ślinę z twarzy, bo się mocuje żeby powiedzieć <poplątanie na umyśle>” Wołodia machnął na to ręką, podszedł do okna, zapalił „Kirył no co ty, śpisz? Napij się z nami”- nasi goście- dołączył się Kirył- po prostu nietrafnie to rozegrali. Gdyby nasze kochane purchawy, jedną stroną przyjmowały wieśniaków, a drugą, wypuszczały pancerki, Namiestnik zaraz by się z nimi wszystkimi przeprosił. A tak? Na co mu poeci? Wojnie potrzeba golemów a nie filozofów. „Myślisz że to powstanie? Że purchawy przy pomocy zastępów hodowanych pacyfistów, chcą obalić znienawidzonego Namiestnika który to najpierw, purchawy nasze kochane, każe obwąchać wykrywaczem z wąsami, a potem na dobranoc- palić ogniem?” – A co ja mogę wiedzieć, mówię tylko, że głupio wyszło, to weź, nalej, z umiarem, zmęczony jestem.

  Ktoś głośno w drzwi załomotał. Do środka wpadł Kapitan. Zły, dostało mu się wyraźnie, za to że straciliśmy wioskę. Jakby kogoś wcześniej interesowała. „Dostało mi się za tę wiochę. Jakby kogoś wcześniej interesowała… ale nieważne, głupstwo. Znów nas wysyłają, tym razem pod sam front. Macie…” na biurko z łoskotem spadły hełmy -nocnikowate, głębokie i żółte na domiar złego- szkło by się stłukło, wódka wylała, na szczęście Wołodia ma szósty zmysł w tych sprawach. Szybko zgarnął co trzeba. „Napije się pan z nami Kapitanie?”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czym się różni jeden porządny człowiek od drugiego?